Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 2330.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 88:48 |
Średnia prędkość: | 26.24 km/h |
Maksymalna prędkość: | 90.40 km/h |
Suma podjazdów: | 31925 m |
Maks. tętno maksymalne: | 187 (92 %) |
Maks. tętno średnie: | 147 (72 %) |
Suma kalorii: | 8800 kcal |
Liczba aktywności: | 9 |
Średnio na aktywność: | 258.89 km i 9h 52m |
Więcej statystyk |
138. Słowacja w upale
Zapraszam na relację z dość fajnego czwartkowego wyjazdu...
Dzień zaczynam o godzinie 3:58. Budzik poprzedniego dnia ustawiony na 4, jednak jak to często bywa organizm sam potrafi sobie sprawić pobudkę o zadanej porze. Na polu już dość jasno, a wscohdni horyzont wyraźnie pomarańczowy co zwiastuje rychły wschód słońca. Wykonuje szybkie przygotowania, ubieram się i o godzinie 4:18 jestem przed domem. Czas start.
Od razu nachodzi mnie refleksja, że warto wstawać o tej porze na rower. Jest przyjemnie chłodno i niezwykle spokojnie. Jak się potem okazuje przez dobre kilkadziesiąt minut mijam może za 2-3 samochody na drogach. Na przydrożnych polach wiszą poranne mgły co razem z porannym oświetleniem tworzy iście bajkowy klimat. Uwielbiam to.
Jak niemal zawsze przy długich trasach początek jest bardzo podobny: kieruje się na południe w kierunku tak dobrze znanej Porąbki. Ogólny plan dnia mam w głowie choć widnieje w nim jeszcze kilka niewiadomych, które decyduje się rozwiązywać podczas jazdy zgodnie z odczuciami. Z rana nie ma wiatru co okazuje się dość zdradliwe w dalszej fazie jazdy.
Wjeżdżam na moment na krajową 94kę, która przed piątą rano jest niemal pusta. Szybko jednak skręcam na Dębno i znów jadę lokalnymi drogami jak przez większość dnia. Temperatura spada do 15 stopni ale jest bardziej niż wystarczająca do komfortowej jazdy. W Łoniowej pojawia się pierwszy podjazd dnia. Synchronizuje się on doskonale ze wschodem słońca, który w pełnej krasie podziwiam z pnącej się leniwie do góry drogi.
Nie narzucam zbyt mocnego tempa na podjazdach, nie jest to mądre na całodziennej trasie. Styl jazdy przypomina bardziej wyścigowe grupetto - spokojne tempo na podjazdach i trochę żwawsze na zjazdach i płaskim. Bo spokój spokojem, ale jednak jakieś prędkości dobrze jest utrzymywać.
Niestety przejrzystość powietrza jest dzisiejszego dnia fatalna, nie widać gór, nie widać nawet bliższych pagórków. W lecie to jednak norma i byłem na to przygotowany. Spokojnie pokonuje więc znaną na pamięć pierwszą część trasy, kierując się w kierunku Lipnicy Murowanej.
W międzyczasie słońce osiąga już sporą wysokość i zaczyna powoli przygrzewać, zwiastun upalnego dnia. Na to też jestem przygotowany więc nie jest to dla mnie problem. Nadchodzi tymczasem pierwsza większa trudność dnia - podjazd pod przełęcz Widomą. Leniwy kilkukilometrowy odcinek z małym nachyleniem męczy, a ostatnie kilkaset metrów z kilkunastoma procentami nachylenia kończy dzieło. Nie zatrzymuje się jednak na górze ale od razu rozpoczynam ciężki zjazd do Limanowej.
W Limanowej ruch dość konkretny, w końcu jest poranek dnia roboczego. Przebijam się przez centrum w miarę sprawnie choć kilka aut z tablicami KLI próbuje mnie zdjąć z drogi i skręcam na oddaloną o 20 kilometrów Kamienicę. A pomiędzy mną, a nią 10 kilometru podjazdu pod przełęcz Ostrą. Podjazd ciągnie się dziś bardzo długo. Zauważam, że w ramach przygotowań do corocznych rajdów samochodowych naprawiono nawierzchnię oraz pomalowano "tarki" na zakrętach.
Na szczycie tym razem robię krótką przerwę i zjadam batonika na śniadanie. Rozważam też dość poważnie skrócenie trasy i powrót domu. Czuje się jakoś słabo i jazda nie jest dla mnie wielką przyjemnością. Postanawiam jednak zjechać do Kamienicy i tam decydować dalej. Jak się okazuje jest to dobry pomysł bo 10 kilometrów zjazdu wraca mi ochotę na jazdę. Skręcam na Łącko i znów lekko w dół dokładam kolejne 5 kilometrów.
Zaczyna się średnio przyjemny etap drogi wojewódzkiej ale na szczęście ruch jest naprawdę niewielki i można w miarę komfortowo jechać. W międzyczasie zatrzymuje się na stacji paliw i kupuje pierwsze tego dnia Pepsi, Tymbarka i Prince Polo, czyli taki standardowy zestaw. Po chwili przerwy ruszam w kierunku Krościenka nad Dunajcem. Zaczynają się pojawiać bardzo fajne widoki pobliskich pagórków i wijącej się wśród nic rzeki Dunajec. Bardzo lubię tego typu scenerię. W Krościenku się nie zatrzymuje ale od razu skręcam w prawo na Nowy Targ.
Czeka mnie teraz kilka hopek i podjazdów. W trakcie jednego z nich mijam osiedle Romów, którzy dziś zajęci są na szczęście jakimiś wykopami w rzece biegnącej przez środek ich osiedla. Nie zwracają więc na mnie zbyt wielkiej uwagi. Zauważam za to, że na wjeździe stoi niezmiennie od kilku lat ten samo wózek dziecięcy, który traktowany jest już chyba jako jakiś pomnik albo znak...
Chwilę potem skręcam w lewo na Czorsztyn. I znów droga jest tylko moja i mogę podziwiać w spokoju zamglone widoki, których nie widać :) Jest to lekko deprymujące ale nic na to nie mogę poradzić więc jadę dalej. Zjeżdżam do Sromowców i tutaj następuje kulminacyjny moment dnia - zmieniam zupełnie dalszy przebieg trasy. Oryginalnie miałem zjechać do Niedzicy i udać się na przełęcz Knurowską z której wróciłbym bym do domu znów przez Limanową. Zmieniam jednak plan i skręcam zamiast tego w lewo w Pieniny.
Tu jeszcze nie byłem więc znów odczuwam to fajne uczucie jazdy po zupełnie nieznanej drodze. Docieram do końca drogi w Sromowcach Niżnych. Przede mną na wyciągnięcie ręki znajdują się Trzy Korony, prezentujące się niezwykle pięknie. Po kilku minutach przerwy na fotki udaje się na kładkę przez Dunajec, która jednocześnie stanowi granicę państwa. Po jej przekroczeniu znajduje się już na Słowacji w Czerwonym Klasztorze.
Plan jest taki, że przez Słowację jadę aż do miejscowości Stara Lubovna. Mam więc okazję zrobić lekko ponad 40 kilometrów po szosach Słowackich. Nie jest to mój pierwszy raz ale spory kawałek drogi jest dla mnie nowy. Krajobraz zmienia się powoli, z typowo "pieninskiego" na łagodne porośnięte trawą pagórki. W dalszym ciągu jest bardzo spokojnie, okazjonalnie przejeżdża jakiś samochód, a w polach pracuję tylko nieliczni ludzie.
Od Lubowli zaczyna się długi 5 kilometrowy podjazd w kierunku przejścia granicznego w Piwnicznej. Jadę bardzo powoli i walczę już trochę ze samym sobą - upał daje się we znaki konkretnie. Zjazd witam jak wybawienie chociaż panują tam takie dziury, że koncentracja musi być 100% co też męczy. Niestety wpadam w jedną z tych dziur, nie przesadzę jeśli powiem, że jest to najwięsza dziura w jaką kiedykolwiek wpadłem na rowerze. Huk jest tak wielki, że aż się boję. W myślach widzę już popękane szprychy, dziurawe opony i kto wie co jeszcze. Na szczęście mam kupę szczęścia i nie zauważam żadnego defektu co jest nieprawdopodobne. Od tego momentu nie pozwalam rowerowi się już zbytnio rozpędzić na tym zjeździe...
Wjeżdżam do Polski i od razu zjeżdżam na stację. Kolejna Pepsi, kolejne napełnienie bidonów i szybki KitKat doprowadzają mnie jako tako do prządku. Lecę teraz wzdłuż Popradu do Starego Sącza. Droga raczej nudna, na szczęście ruch dość mały i tylko w mieście średni. Przez Sącz przedostaje się kombinacją różnych dziwnych ścieżek rowerowych i wylatuje koło znanego mi Statoila, który ostatnio kilka razy odwiedzałem jadąc z Przehyby. Wpadam więc i dziś ale tylko po Pepsi i lecę dalej.
Postanawiam nie jechać na Chomranice bo dziś bym tej serii podjazdów po prostu nie przejechał. Po głowie chodzi pojechać do domu krajówką bo najbardziej płasko ale ogromny ruch na wylotówce z Sącza i patologia kierowców od razu wybija mi ten pomysł z głowy. Zamiast tego wybieram wariant trzeci - pośredni - czyli jazda przez Gródek nad Dunajcem. Oznacza to kilka podjazdów ale nie tak sztywnych jak te w rejonach Chomranic.
Raz jeszcze wpadam do sklepu, wypijam pierwszy raz na rowerze energetyka, pakuje zimną fantę pod koszulkę i jadę wspinać się do Kurowa. Wolno bo wolno ale jakoś idzie, nie ma tu na szczęście dużych nachyleń. Potem seria zjazdów aż do poziomu jeziora i w końcu wjeżdżam do Gródka. Tutaj zatrzymuje się przy samym jeziorze na trochę dłuższą przerwę. Ściągam kask i buty, aby odpocząć i pozwalam sobie na kilka minut siedzenia nad wodą.
Trzeba jednak ruszać bo do domu jeszcze trochę więc oblewam się wodą i jadę. Obliczam, że czeka mnie jeszcze podjazd w Posadowej i Gwoźdzcu z tych większych więc nie jest źle. Podjeżdżam więc Posadową i tu przydarza mi się dość śmieszna historyjka, którą muszę opowiedzieć. Trafiam bowiem na "mistrza rowera"
Wiecie jak jest: na nogach od 4 nad ranem, ponad 200 kilometrów na liczniku po pagórkowatej trasie. Jest ciężko. Wtaczam się na szczyt, a w tym samym momencie z bocznej drogi wjeżdża koleś na mtb. Plecaczek, strój i te sprawy pełna profeska. Macham ręką, mówię cześć i jadę dalej. Po zjeździe następuje wypłaszczenie w Paleśnicy i nagle znikąd ziuuuuuuuuuu - koleś na mtb przelatuje obok mnie. Od razu widzę o co chodzi ale postanawiam dać mu odjechać, niech się cieszy :) Nie ma jednak łatwo bo akurat przytrafia się mini hopka na której ów ktoś ma spore problemy żeby te 35km/h utrzymać. Jedzie strasznie twardo i buja się strasznie na boki. Mimowolnie, niemal przestając kręcić zbliżam się do niego na 50 metrów, on rzuca krótkie spojrzenie i daje do pieca próbując mi uciec. Jadę więc spokojnie za nim. Teraz jest już płasko i widok jak dla mnie z boku musiałbym doprawdy niezły - z przodu koleś na mtb spina się jak nie wiem co żeby utrzymać prędkość, ugiętę ręce, buja nim po całej drodze, ledwo oddycha. Kawałek za nim ja - koleś na szosie, górny chwyt, wysoka spokojna, rytmiczna kadencja - ot odpoczynek po płaskim. Cały czas mam w głowie puścić gościa, niech się cieszy i jedzie ale nie chcę też zwalniać bo niby dlaczego. Jedziemy więc tak w odległości 70-100 metrów przez kilka następnych kilometrów. On co kilka sekund rzuca szybkie spojrzenia za siebie, ale niestety ja tam cały czas jestem. W Zakliczynie on już ledwo żyje, zbliżam się na 30 metrów i powzwalam mu wjechać na rondo jako pierwszy ;) Ostatnie co widzę to jak stacza się ostatkiem sił pod sklep ;P Macham mu i dziękuje za jazdę i kontynuuje dalej..
Fajni są Ci ludzie czasem. Widzą kolarza i nie potrafią odpuścić, muszą za wszelką cenę pokazać kto tu rządzi. Od razu widziałem o co chodzi jak mnie minął bez najmniejszego spojrzenia na mnie. Niestety nie urwał mnie choć starałem się mu w tym pomóc :) Przynajmniej zrobił sobie naprawdę solidny interwał hehe :) Poprawiło mi to humor mocno.
Teraz byłem już blisko domu. Pozostał tylko podjazd w Gwoźdzcu, który spokojnym tempem udało się zaliczyć. Na koniec w Porąbce ostatnia Pepsi dnia (szósta). W kieszeni zostało mi 6 groszy także budżet na styk :) No i z Porąbki już bez przygód dojechałem do domu kończąc ten długi, ciężki ale naprawdę pozytywny dzień.
Wykręcam nieoczekiwanie naprawdę fajną trasę i trzeci najdłuższy dystans (401, 312, 267). Przewyższeń ponad 3000m więc jest ok. Bardzo wysoka jak na warunki średnia - 26,3 mimo, że od Lubowli ponad 120 kilometrów pod północny wiatr. Nie było łatwo. Ale satysfakcja jest większa dzięki temu.
Jedzenie podczas jazdy:
1x Kitkat
1x Prince Polo
2x żel sis 60g
1x batonik zbożowy
6x Puszek (5 pepsi + 1 fanta) = 2l
2x bidony izot>2x tymbark = 1l
1x woda truskawkowa = 0,5l
Razem 4,5l napojów
Dzień zaczynam o godzinie 3:58. Budzik poprzedniego dnia ustawiony na 4, jednak jak to często bywa organizm sam potrafi sobie sprawić pobudkę o zadanej porze. Na polu już dość jasno, a wscohdni horyzont wyraźnie pomarańczowy co zwiastuje rychły wschód słońca. Wykonuje szybkie przygotowania, ubieram się i o godzinie 4:18 jestem przed domem. Czas start.
Od razu nachodzi mnie refleksja, że warto wstawać o tej porze na rower. Jest przyjemnie chłodno i niezwykle spokojnie. Jak się potem okazuje przez dobre kilkadziesiąt minut mijam może za 2-3 samochody na drogach. Na przydrożnych polach wiszą poranne mgły co razem z porannym oświetleniem tworzy iście bajkowy klimat. Uwielbiam to.
Jak niemal zawsze przy długich trasach początek jest bardzo podobny: kieruje się na południe w kierunku tak dobrze znanej Porąbki. Ogólny plan dnia mam w głowie choć widnieje w nim jeszcze kilka niewiadomych, które decyduje się rozwiązywać podczas jazdy zgodnie z odczuciami. Z rana nie ma wiatru co okazuje się dość zdradliwe w dalszej fazie jazdy.
Wjeżdżam na moment na krajową 94kę, która przed piątą rano jest niemal pusta. Szybko jednak skręcam na Dębno i znów jadę lokalnymi drogami jak przez większość dnia. Temperatura spada do 15 stopni ale jest bardziej niż wystarczająca do komfortowej jazdy. W Łoniowej pojawia się pierwszy podjazd dnia. Synchronizuje się on doskonale ze wschodem słońca, który w pełnej krasie podziwiam z pnącej się leniwie do góry drogi.
Nie narzucam zbyt mocnego tempa na podjazdach, nie jest to mądre na całodziennej trasie. Styl jazdy przypomina bardziej wyścigowe grupetto - spokojne tempo na podjazdach i trochę żwawsze na zjazdach i płaskim. Bo spokój spokojem, ale jednak jakieś prędkości dobrze jest utrzymywać.
Niestety przejrzystość powietrza jest dzisiejszego dnia fatalna, nie widać gór, nie widać nawet bliższych pagórków. W lecie to jednak norma i byłem na to przygotowany. Spokojnie pokonuje więc znaną na pamięć pierwszą część trasy, kierując się w kierunku Lipnicy Murowanej.
W międzyczasie słońce osiąga już sporą wysokość i zaczyna powoli przygrzewać, zwiastun upalnego dnia. Na to też jestem przygotowany więc nie jest to dla mnie problem. Nadchodzi tymczasem pierwsza większa trudność dnia - podjazd pod przełęcz Widomą. Leniwy kilkukilometrowy odcinek z małym nachyleniem męczy, a ostatnie kilkaset metrów z kilkunastoma procentami nachylenia kończy dzieło. Nie zatrzymuje się jednak na górze ale od razu rozpoczynam ciężki zjazd do Limanowej.
W Limanowej ruch dość konkretny, w końcu jest poranek dnia roboczego. Przebijam się przez centrum w miarę sprawnie choć kilka aut z tablicami KLI próbuje mnie zdjąć z drogi i skręcam na oddaloną o 20 kilometrów Kamienicę. A pomiędzy mną, a nią 10 kilometru podjazdu pod przełęcz Ostrą. Podjazd ciągnie się dziś bardzo długo. Zauważam, że w ramach przygotowań do corocznych rajdów samochodowych naprawiono nawierzchnię oraz pomalowano "tarki" na zakrętach.
Na szczycie tym razem robię krótką przerwę i zjadam batonika na śniadanie. Rozważam też dość poważnie skrócenie trasy i powrót domu. Czuje się jakoś słabo i jazda nie jest dla mnie wielką przyjemnością. Postanawiam jednak zjechać do Kamienicy i tam decydować dalej. Jak się okazuje jest to dobry pomysł bo 10 kilometrów zjazdu wraca mi ochotę na jazdę. Skręcam na Łącko i znów lekko w dół dokładam kolejne 5 kilometrów.
Zaczyna się średnio przyjemny etap drogi wojewódzkiej ale na szczęście ruch jest naprawdę niewielki i można w miarę komfortowo jechać. W międzyczasie zatrzymuje się na stacji paliw i kupuje pierwsze tego dnia Pepsi, Tymbarka i Prince Polo, czyli taki standardowy zestaw. Po chwili przerwy ruszam w kierunku Krościenka nad Dunajcem. Zaczynają się pojawiać bardzo fajne widoki pobliskich pagórków i wijącej się wśród nic rzeki Dunajec. Bardzo lubię tego typu scenerię. W Krościenku się nie zatrzymuje ale od razu skręcam w prawo na Nowy Targ.
Czeka mnie teraz kilka hopek i podjazdów. W trakcie jednego z nich mijam osiedle Romów, którzy dziś zajęci są na szczęście jakimiś wykopami w rzece biegnącej przez środek ich osiedla. Nie zwracają więc na mnie zbyt wielkiej uwagi. Zauważam za to, że na wjeździe stoi niezmiennie od kilku lat ten samo wózek dziecięcy, który traktowany jest już chyba jako jakiś pomnik albo znak...
Chwilę potem skręcam w lewo na Czorsztyn. I znów droga jest tylko moja i mogę podziwiać w spokoju zamglone widoki, których nie widać :) Jest to lekko deprymujące ale nic na to nie mogę poradzić więc jadę dalej. Zjeżdżam do Sromowców i tutaj następuje kulminacyjny moment dnia - zmieniam zupełnie dalszy przebieg trasy. Oryginalnie miałem zjechać do Niedzicy i udać się na przełęcz Knurowską z której wróciłbym bym do domu znów przez Limanową. Zmieniam jednak plan i skręcam zamiast tego w lewo w Pieniny.
Tu jeszcze nie byłem więc znów odczuwam to fajne uczucie jazdy po zupełnie nieznanej drodze. Docieram do końca drogi w Sromowcach Niżnych. Przede mną na wyciągnięcie ręki znajdują się Trzy Korony, prezentujące się niezwykle pięknie. Po kilku minutach przerwy na fotki udaje się na kładkę przez Dunajec, która jednocześnie stanowi granicę państwa. Po jej przekroczeniu znajduje się już na Słowacji w Czerwonym Klasztorze.
Plan jest taki, że przez Słowację jadę aż do miejscowości Stara Lubovna. Mam więc okazję zrobić lekko ponad 40 kilometrów po szosach Słowackich. Nie jest to mój pierwszy raz ale spory kawałek drogi jest dla mnie nowy. Krajobraz zmienia się powoli, z typowo "pieninskiego" na łagodne porośnięte trawą pagórki. W dalszym ciągu jest bardzo spokojnie, okazjonalnie przejeżdża jakiś samochód, a w polach pracuję tylko nieliczni ludzie.
Od Lubowli zaczyna się długi 5 kilometrowy podjazd w kierunku przejścia granicznego w Piwnicznej. Jadę bardzo powoli i walczę już trochę ze samym sobą - upał daje się we znaki konkretnie. Zjazd witam jak wybawienie chociaż panują tam takie dziury, że koncentracja musi być 100% co też męczy. Niestety wpadam w jedną z tych dziur, nie przesadzę jeśli powiem, że jest to najwięsza dziura w jaką kiedykolwiek wpadłem na rowerze. Huk jest tak wielki, że aż się boję. W myślach widzę już popękane szprychy, dziurawe opony i kto wie co jeszcze. Na szczęście mam kupę szczęścia i nie zauważam żadnego defektu co jest nieprawdopodobne. Od tego momentu nie pozwalam rowerowi się już zbytnio rozpędzić na tym zjeździe...
Wjeżdżam do Polski i od razu zjeżdżam na stację. Kolejna Pepsi, kolejne napełnienie bidonów i szybki KitKat doprowadzają mnie jako tako do prządku. Lecę teraz wzdłuż Popradu do Starego Sącza. Droga raczej nudna, na szczęście ruch dość mały i tylko w mieście średni. Przez Sącz przedostaje się kombinacją różnych dziwnych ścieżek rowerowych i wylatuje koło znanego mi Statoila, który ostatnio kilka razy odwiedzałem jadąc z Przehyby. Wpadam więc i dziś ale tylko po Pepsi i lecę dalej.
Postanawiam nie jechać na Chomranice bo dziś bym tej serii podjazdów po prostu nie przejechał. Po głowie chodzi pojechać do domu krajówką bo najbardziej płasko ale ogromny ruch na wylotówce z Sącza i patologia kierowców od razu wybija mi ten pomysł z głowy. Zamiast tego wybieram wariant trzeci - pośredni - czyli jazda przez Gródek nad Dunajcem. Oznacza to kilka podjazdów ale nie tak sztywnych jak te w rejonach Chomranic.
Raz jeszcze wpadam do sklepu, wypijam pierwszy raz na rowerze energetyka, pakuje zimną fantę pod koszulkę i jadę wspinać się do Kurowa. Wolno bo wolno ale jakoś idzie, nie ma tu na szczęście dużych nachyleń. Potem seria zjazdów aż do poziomu jeziora i w końcu wjeżdżam do Gródka. Tutaj zatrzymuje się przy samym jeziorze na trochę dłuższą przerwę. Ściągam kask i buty, aby odpocząć i pozwalam sobie na kilka minut siedzenia nad wodą.
Trzeba jednak ruszać bo do domu jeszcze trochę więc oblewam się wodą i jadę. Obliczam, że czeka mnie jeszcze podjazd w Posadowej i Gwoźdzcu z tych większych więc nie jest źle. Podjeżdżam więc Posadową i tu przydarza mi się dość śmieszna historyjka, którą muszę opowiedzieć. Trafiam bowiem na "mistrza rowera"
Wiecie jak jest: na nogach od 4 nad ranem, ponad 200 kilometrów na liczniku po pagórkowatej trasie. Jest ciężko. Wtaczam się na szczyt, a w tym samym momencie z bocznej drogi wjeżdża koleś na mtb. Plecaczek, strój i te sprawy pełna profeska. Macham ręką, mówię cześć i jadę dalej. Po zjeździe następuje wypłaszczenie w Paleśnicy i nagle znikąd ziuuuuuuuuuu - koleś na mtb przelatuje obok mnie. Od razu widzę o co chodzi ale postanawiam dać mu odjechać, niech się cieszy :) Nie ma jednak łatwo bo akurat przytrafia się mini hopka na której ów ktoś ma spore problemy żeby te 35km/h utrzymać. Jedzie strasznie twardo i buja się strasznie na boki. Mimowolnie, niemal przestając kręcić zbliżam się do niego na 50 metrów, on rzuca krótkie spojrzenie i daje do pieca próbując mi uciec. Jadę więc spokojnie za nim. Teraz jest już płasko i widok jak dla mnie z boku musiałbym doprawdy niezły - z przodu koleś na mtb spina się jak nie wiem co żeby utrzymać prędkość, ugiętę ręce, buja nim po całej drodze, ledwo oddycha. Kawałek za nim ja - koleś na szosie, górny chwyt, wysoka spokojna, rytmiczna kadencja - ot odpoczynek po płaskim. Cały czas mam w głowie puścić gościa, niech się cieszy i jedzie ale nie chcę też zwalniać bo niby dlaczego. Jedziemy więc tak w odległości 70-100 metrów przez kilka następnych kilometrów. On co kilka sekund rzuca szybkie spojrzenia za siebie, ale niestety ja tam cały czas jestem. W Zakliczynie on już ledwo żyje, zbliżam się na 30 metrów i powzwalam mu wjechać na rondo jako pierwszy ;) Ostatnie co widzę to jak stacza się ostatkiem sił pod sklep ;P Macham mu i dziękuje za jazdę i kontynuuje dalej..
Fajni są Ci ludzie czasem. Widzą kolarza i nie potrafią odpuścić, muszą za wszelką cenę pokazać kto tu rządzi. Od razu widziałem o co chodzi jak mnie minął bez najmniejszego spojrzenia na mnie. Niestety nie urwał mnie choć starałem się mu w tym pomóc :) Przynajmniej zrobił sobie naprawdę solidny interwał hehe :) Poprawiło mi to humor mocno.
Teraz byłem już blisko domu. Pozostał tylko podjazd w Gwoźdzcu, który spokojnym tempem udało się zaliczyć. Na koniec w Porąbce ostatnia Pepsi dnia (szósta). W kieszeni zostało mi 6 groszy także budżet na styk :) No i z Porąbki już bez przygód dojechałem do domu kończąc ten długi, ciężki ale naprawdę pozytywny dzień.
Wykręcam nieoczekiwanie naprawdę fajną trasę i trzeci najdłuższy dystans (401, 312, 267). Przewyższeń ponad 3000m więc jest ok. Bardzo wysoka jak na warunki średnia - 26,3 mimo, że od Lubowli ponad 120 kilometrów pod północny wiatr. Nie było łatwo. Ale satysfakcja jest większa dzięki temu.
Jedzenie podczas jazdy:
1x Kitkat
1x Prince Polo
2x żel sis 60g
1x batonik zbożowy
6x Puszek (5 pepsi + 1 fanta) = 2l
2x bidony izot>2x tymbark = 1l
1x woda truskawkowa = 0,5l
Razem 4,5l napojów
- DST 267.50km
- Czas 10:09
- VAVG 26.35km/h
- VMAX 66.00km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 3013m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
100. Przehyba
Jak zobaczyłem, że to jazda numer 100 w tym roku to już nie miałem wątpliwości, że trzeba poszaleć ;) Do tego ostatni dzień dobrej pogody zadecydował. Pobudka nieudana - miałem wstać o 7, a wstałem 8:30. hmm... Mimo to decyzja pada, że jadę wszystko i już o 9 ruszyłem. Dzień niezły - rano bez chmur, ciepło o niewielki wiatr. Ruszam tak jak zwykle do Porąbki, dając odpowiednie tempo. Przedostaje się bokami i hopkami do Lipnicy Murowanej. Już od 15 kilometra trasa zaczyna falować i tak jest przez niemal cały dzień. Za Żegociną jak zwykle "sinusoida" czyli seria krótkich ścianek i zjazdów, bardzo męczące. Miejscami na poprawę humoru nowy asfalt więc można ciąć. Minąłem nasze Polskie Atlantic Road i jadę dalej. W pewnym zadupiu dopadły mnie 3 kundle i pierwszy raz w życiu jeden z nich chciał mnie ugryźć, zaczął łapać za buta i skarpetkę. Bez cienia skruchy wypiąłem buta i zapakowałem w cholernego kundla, na takie rzeczy na pewno im nie będę pozwalał... Pomogło, bo się zmyły wszystkie trzy.
W Rupinowie jakieś latarniowe szaleństwo się pojawiło - kilkanaście latarni na pełnym wypasie - każda z własnym panelem słonecznym i wiatrakiem :P Przerost formy nad treścią zdecydowanie. W Starym Rybiu długi zjazd do Piekiełka i tam chwilka płaskiego do Tymbarku. Płaskie szybko się kończy, bo już centrum Tymbarku jest dość pagórkowate. Za centrum skręt do Słopnic i zaczyna się 11km podjazdu pod przełęcz Słopnice. Kategoria 2. Jedzie się słabo bo profil mi nieodpowiada - większość podjazdu to ledwie 2-3% i jedzie mi się po czymś takim fatalnie. Na końcu jest lepiej - kilometr ze ścianami 17% :) Przynajmniej widać, że jest góra. Zjazd spokojny z przerwą w połowie bo widok na góry i Tatry powala z nóg! Po stromym, technicznym zjeździe, jeszcze chwila podjazdu w kierunku Przełęczy Ostrej, ale przed szczytem skręcam na Gołkowice Dolne. 19 kilometrów zjazdu :D Tyle, że niestety pod wiatr co odbiera masę frajdy.
Ląduje w Gołkowicach i już po chwili rozpoczyna się podjazd dnia czyli Przehyba. 13,5km ze średnim 6%, jeden z trzech podjazdów w kraju oznaczony jako "HC" podjazd poza kategorią. Jak zawsze podjazd wzbudza mój szacunek i od początku zarządzam siłami. Zjadam też przygotowanego na tą okazję żela. Moim celem na dziś jest zejście poniżej godziny do szczytu, więc kontroluje licznik. Po wjeździe do lasu, nachylenie rośnie i zaczyna się robić ciężko. Pogoda zmienia się dynamicznie, raz świeci ostre słońce, po chwili robi się ciemno. Nie wiem co jest gorsze, słońce pali, ale chmury niepokoją... Tak czy siak toczę się pod górę i walczę ze sobą, jednocześnie odliczając kilometry do szczytu i kontrolując czas. Udaje się wjechać pod przekaźnik w 56 minut więc plan zrealizowany! Na górze przerwa pod schorniskiem PTTK, bardzo fajny taras widokowy i dość dobrze w końcu widoczne Tatry, choć i tak chmury przeszkadzają.
Po kilkunastu minutach zaczynam zjazd. Początkowo jest mi chłodno ale bez tragedii. Na dole za to bardzo szybko robi się konkretnie gorąco. Omijam dziś oba Sączę, ten Nowy i Stary i kieruje się bokami na Chomranice. W Chełmcu przerwa na Lotosie, na Pepsi i Marsa :) Jadę dalej, jest ciężko bo niby płasko ale ciągle wieje bardzo konkretnie w twarz. Wolę już jechać pod górę... Docieram jednak do Chomranic i mam to czego chciałem - 1,8km o średnim 8%. Hu, hu jest ciężko, nogi już pieką ostro, ale w końcu licznik pokazuje ponad 2000m przewyższeń. Po raz drugi w przeciągu 3 dni... Na górze tradycyjne Pepsi w sklepie z widokiem na jezioro Rożnowskie. I śmigam w dół na Ujanowice. Dziś odpuszczam ścianą w Sechnej, bo aż takim masochistą nie jestem :P
Mimo to jeszcze sporo wspinaczki przede mną, ot chociażby Łososina, Kąty, Iwkowa, Kozieniec. Jest ciężko, nie będę udawał, że nie ;) Jestem jednak coraz bliżej celu więc jakoś jadę. Zjazd do Czchowa i po chwili ostatni już większy podjazd - Złota. Udaje się całkiem znośnie wjechać, na zjeździe totalna olewka, toczę sie 30 na godzinę i odpoczywam. Zjeżdżam do Łoniowej i sytuacja jest taka, że zostaje 20km do domu. Średnia na liczniku 24,8km/h. Tak trochę słabo więc ostatni plan dnia to poprawić to dziadostwo na 25 ;) Płasko prawie cały czas więc powinno się udać. Więc jadę ponad 30km/h. Średnia niechętnie ale jednak wzrasta, o 1 setną na 1-2 minuty. W Sterkowcu pada 25km/h i jestem tym samym spełniony :P
W Rupinowie jakieś latarniowe szaleństwo się pojawiło - kilkanaście latarni na pełnym wypasie - każda z własnym panelem słonecznym i wiatrakiem :P Przerost formy nad treścią zdecydowanie. W Starym Rybiu długi zjazd do Piekiełka i tam chwilka płaskiego do Tymbarku. Płaskie szybko się kończy, bo już centrum Tymbarku jest dość pagórkowate. Za centrum skręt do Słopnic i zaczyna się 11km podjazdu pod przełęcz Słopnice. Kategoria 2. Jedzie się słabo bo profil mi nieodpowiada - większość podjazdu to ledwie 2-3% i jedzie mi się po czymś takim fatalnie. Na końcu jest lepiej - kilometr ze ścianami 17% :) Przynajmniej widać, że jest góra. Zjazd spokojny z przerwą w połowie bo widok na góry i Tatry powala z nóg! Po stromym, technicznym zjeździe, jeszcze chwila podjazdu w kierunku Przełęczy Ostrej, ale przed szczytem skręcam na Gołkowice Dolne. 19 kilometrów zjazdu :D Tyle, że niestety pod wiatr co odbiera masę frajdy.
Ląduje w Gołkowicach i już po chwili rozpoczyna się podjazd dnia czyli Przehyba. 13,5km ze średnim 6%, jeden z trzech podjazdów w kraju oznaczony jako "HC" podjazd poza kategorią. Jak zawsze podjazd wzbudza mój szacunek i od początku zarządzam siłami. Zjadam też przygotowanego na tą okazję żela. Moim celem na dziś jest zejście poniżej godziny do szczytu, więc kontroluje licznik. Po wjeździe do lasu, nachylenie rośnie i zaczyna się robić ciężko. Pogoda zmienia się dynamicznie, raz świeci ostre słońce, po chwili robi się ciemno. Nie wiem co jest gorsze, słońce pali, ale chmury niepokoją... Tak czy siak toczę się pod górę i walczę ze sobą, jednocześnie odliczając kilometry do szczytu i kontrolując czas. Udaje się wjechać pod przekaźnik w 56 minut więc plan zrealizowany! Na górze przerwa pod schorniskiem PTTK, bardzo fajny taras widokowy i dość dobrze w końcu widoczne Tatry, choć i tak chmury przeszkadzają.
Po kilkunastu minutach zaczynam zjazd. Początkowo jest mi chłodno ale bez tragedii. Na dole za to bardzo szybko robi się konkretnie gorąco. Omijam dziś oba Sączę, ten Nowy i Stary i kieruje się bokami na Chomranice. W Chełmcu przerwa na Lotosie, na Pepsi i Marsa :) Jadę dalej, jest ciężko bo niby płasko ale ciągle wieje bardzo konkretnie w twarz. Wolę już jechać pod górę... Docieram jednak do Chomranic i mam to czego chciałem - 1,8km o średnim 8%. Hu, hu jest ciężko, nogi już pieką ostro, ale w końcu licznik pokazuje ponad 2000m przewyższeń. Po raz drugi w przeciągu 3 dni... Na górze tradycyjne Pepsi w sklepie z widokiem na jezioro Rożnowskie. I śmigam w dół na Ujanowice. Dziś odpuszczam ścianą w Sechnej, bo aż takim masochistą nie jestem :P
Mimo to jeszcze sporo wspinaczki przede mną, ot chociażby Łososina, Kąty, Iwkowa, Kozieniec. Jest ciężko, nie będę udawał, że nie ;) Jestem jednak coraz bliżej celu więc jakoś jadę. Zjazd do Czchowa i po chwili ostatni już większy podjazd - Złota. Udaje się całkiem znośnie wjechać, na zjeździe totalna olewka, toczę sie 30 na godzinę i odpoczywam. Zjeżdżam do Łoniowej i sytuacja jest taka, że zostaje 20km do domu. Średnia na liczniku 24,8km/h. Tak trochę słabo więc ostatni plan dnia to poprawić to dziadostwo na 25 ;) Płasko prawie cały czas więc powinno się udać. Więc jadę ponad 30km/h. Średnia niechętnie ale jednak wzrasta, o 1 setną na 1-2 minuty. W Sterkowcu pada 25km/h i jestem tym samym spełniony :P
- DST 202.30km
- Czas 08:04
- VAVG 25.08km/h
- VMAX 72.00km/h
- Podjazdy 3227m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
174. Od z przed świtu do po zachodzie ;)
Nie wybaczyłbym sobie, gdybym w tym rekordowym i wspaniałym sezonie nie zrobił szalonej życiówki. Więc zrobiłem. Trasa układana już dość dawno temu, miałem to jechać w Lipcu ale wyszło jak wyszło. Wiedziałem, że nikt z okolicy raczej chętny nie będzie (dużo km, mało jazdy po płaskich krajówkach...), a poza tym nie wyobrażam sobie jechać czegoś takiego w towarzystwie. Po prostu. :)
Pobudka o godzinie 3 nad ranem, zrobiłem szybkie espresso, zjadłem dwie kromki z nutellą i równo o 3:33 wyruszyłem z pod domu. Prognozy na tą dobę były niemal idealne: malutki wiatr, ciepło ale brak upału i lekkie zachmurzenie. Trochę w stylu kolegi xtnt bacznie obserwowałem temperaturę. Na starcie 14.8 stopni i mimo to pierwsze 3 kilometry były dość ciężkie bo było mi chłodnawo. Potem jednak się rozgrzałem i już do końca było super mimo tego, że nad ranem temperatura spadła do 10,2 stopnia. Strój letni + nogawki i rękawki dały jednak radę.
Ekwipunek na trasę skromny: dętka, minipompka, łatki, 3 imbusy, 2 żele, 1 batonik, 2 bidony napojów i bodaj 20zł...
Jazda w środku nocy to coś pięknego. Fajna atmosfera, pusto i spokojnie. Pierwszy samochód minąłem dopiero po 18km jazdy! W Porąbce nie mogłem sobie odmówić zrobienia pętli, choć chyba nikt tego nie zauważył :P W Łoniowej wjechałem w strefę silnego zamglenia. Dość szybko wszystko złapało wilgoć ale jakoś nie szczególnie mi to przeszkadzało. Mgły były ciekawym dodatkiem początkowej fazy jazdy.
Podjazd Łoniowa - Złota był wprost magiczny. Brak latarni i brak domów, jedynie droga pod górę i pola oraz lasy po bokach. Do tego wspomniana mgła. Nie mogłem odmówić sobie zatrzymania się i wyłączenia lamp. Cudowna sprawa - zupełna cisza i ciemność. Kawałek wyżej ponownie stop - tym razem bez mgły ale za to pooglądałem piękne, gwieździste niebo. Na horyzoncie pierwsze oznaki nadchodzącego dnia.
Kolejny piękny widok czekał na mnie przed zjazdem do Lipnicy Murowanej - cała dolina widziana z góry pokryta gęstą mgłą. Niezapomniany widok! W Lipnicy zrobiła się już szarówka. W Rajbrocie już na tyle jasno, że lampkę przełączyłem w mniej prądożerny tryb bo i tak drogę widziałem. Zaczął się poranny ruch - ludzie na przystankach, samochody i ja - świr na rowerze :)
Od Żegociny pierwszy poważniejszy test dnia - podjazd pod przełęcz Widomą w Rozdzielu. Szło jednak bardzo lekko i nawet końcowe metry z dwycyfrowym nachyleniem udało pokonać się dość bezboleśnie. Na górze na punkcie widokowym przerwa bo znów zamurowały mnie poranne widoki na okoliczne doliny i pagórki. Magia. Na wschodzie niebo już mocno pomarańczowe i kwestią minut było pojawienie się tam słońca. Nie czekałem jednak i pognałem w dół w kierunku Limanowej. Zjazd jak zawsze tragiczny - dziury, dziury i jeszcze raz dziury. Do tego wjechałem w podziwiane z góry mgły więc dziur nawet nie było za bardzo widać :D
Przed Limanową dość spory ruch, ale w miarę sprawnie przedarłem się przez centrum i wyleciałem na Kamienicę, odległą według znaku o 20km. Teraz czekała na mnie kolejna przełęcz - Przełęcz Ostra i kolejne kilometry podjazdu. Rześkie powietrze zrobiło jednak swoje i jechało się cudownie. Szybko znalazłem odpowiedni rytm co jest kluczowe przy długich podjazdach. Tym razem nie zrobiłem przerwy na szczycie ale przycisnąłem ostro na długim zjeździe do Kamienicy. Niemal 10 kilometrów w dół z prędkością średnią lekko ponad 50km/h, bajka. I dość wysokie miejsce na stravie nawet ;)
Od Kamienicy do Łącka było dość podobnie - też lekko z górki choć już nie tak szybko. Na horyzoncie coraz wyższe pagórki i znów fajne lokalne mgły okrywające szczyty owych górek. W Łącku wjazd na wojewódzką i 14km do Krościenka nad Dunajcem. Po drodze padła pierwsza setka dnia. W Krościenku dość spokojnie więc szybko opuściłem centrum i pojechałem na Nowy Targ. Po kilku raczej hopkowatych kilometrach w końcu mogłem opuścić średnio przyjemną drogę i skręciłem na Niedzicę. Znów czekało mnie sporo jazdy pod górę ale droga była niemal zupełnie pusta. Widoki zasłonięte przez mgły ale co jakiś czas zaczynało wychodzić słońce :)
Tatr niestety nie ujrzałem więc dzięki temu mogłem skupić się nie zjeździe do zapory w Sromowcach Wyżnych. Na rondzie w lewo, na Zakopane... Tu zaczęły się dla mnie nowe drogi. Najpierw minąłem zabudowania w Niedzicy i już po chwili jechałem bardzo przyjemną i klimatyczną drogą wśród łąk i pagórków. Dopiero tu ściągnąłem rękawki i nogawki. Dojechałem do miejscowości Łapsze Wyżne i musiałem sprawdzić mapę bo lekko się zagubiłem na jednym skrzyżowaniu :) Szybko jednak ruszyłem w dobrym kierunku.
Przez Łapszankę wiele kilometrów pod górę, po jakimś czasie już trochę zaczęło brakować i liczyłem, że zobaczę wypłaszczenie za którymś zakrętem. Zobaczyłem jednak z goła coś innego: znak uwaga stromy podjazd :D Super. Nie było go jednak dużo i jakoś wdrapałem się do góry. Powitał mnie całkiem fajny widok na Tatry, niestety w sporej części zasłonięte były chmurami. Pojechałem dalej, następnym celem na mapie była Bukowina Tatrzańska.
W Bukowinie już koniec obcowania sam na sam z otoczeniem, ludzi strasznie dużo, samochodów oczywiście też. Cóż. Na podjeździe wiele napisów w stylu "Allez Kwiato", "Full gas", "ccc gazu" :) Sam podjazd do Głodówki niesamowicie się dłużył, i jechałem go żenująco powoli. Można rzec, że tu miałem taki mini kryzys.
Zaczął się zjazd z Głodówki, na początku przyjemnie potem jednak niesamowicie się wkurzyłem bo drogowcy zrobili remont i posypali drogą miliardem złowrogich kamyczków. Masakra, płakałem razem z ramą ;) Według mnie to skandal, że zezwala się na takie remonty dróg, nikt nie patrzy na to, że kamyki niszczą ludziom karoserię samochodów, a nam rowery.
Pod znakiem Zakopane oczywiście przerwa i fota. Po to tu przyjechałem hehe. Zjazd do centrum Zakopanego był błędem. Miliard ludzi, kicz, discopolo, migające kolorowe reklamy i wszechobecny szpan. Nienawidzę takich rzeczy. Wiedziałem, że tak będzie ale mimo to wpakowałem się w sam środek tej tandety - na Krupówki. Cóż. Zdecydowanie najgorsza część doby to właśnie pobyt w samym Zakopanem. Droga jest celem :)
Wydostałem się stamtąd jak najszybciej się dało i poleciałem na Kościelisko. Minąłem hotel Mercure z pod którego jeszcze nie tak dawno ruszał wyścig Tatra Road Race. Wspomnienia wróciły, zresztą czekało mnie kilkanaście kilometrów po trasie owego wyścigu. W Kościelisku przerwa w sklepie bo już zaczęło brakować paliwa. Ruszyłem dalej i po chwili podjazd pod Gubałówkę :) Niemal 2 kilometry przy 10% nachylenia średniego. Dało w kość. Na zjeździe strach w oczach i zaciśnięte klamki. Dziury straszne i kurcze niesamowite jest to, że leciałem po tym ledwo 30 na godzinę, a miesiąc temu ponad 70 i jeszcze dokręcałem. Takie rzeczy robią z człowiekiem wyścigi ;)
Zjechałem sobie emocjonującym zjazdem przez Słodyczki i musiałem znów targać na ponad 1000m nad poziomem morza do Zębu. Tam jednak nagroda i kilka długich kilometrów zjazdu aż do miejscowości Szaflary. No w pewnym uproszeniu bo jakieś tam hopki po drodze były jeszcze.
Przeciąłem Zakopiankę i bokami pojechałem na Ostrowsko. Fajny objazd, można ominąć sporo kilometrów zakopianki i centrum Nowego Targu. A droga jest dobra i ma nawet fajne widoki. Kilka kilometrów wojewódzkiej na Nowy Sącz ale oczywiście w Harklowej zjazd w lewo i koleeejny podjazd - Przełęcz Knurowska. Kultowa. Tempo takie sobie, jak na 200km chyba niezłe. Na górze dłuższa przerwa żeby pojeść spokojnie żelki :)
Zjazd przez Ochotnicę, w połowie sklep i znów zawitałem do Łącka. Tym razem jednak miałem nie 90, a 250km na liczniku. Trzeba było pomęczyć do Kamienicy pod górę, a chwilę potem już porządnie walczyć z podjazdem pod Ostrą. Oj ciągnął się ten podjazd, ciągnął... Przed szczytem dorzuciłem do pieca bo skręciłem w lewo na Przełęcz Słopnicką. Nogi zmęczone i pieką? Bum, masz 17% zobaczysz co to piekące nogi ;) Ale wdrapałem się. Nawet jestem skłonny stwierdzić, że lepiej jechało mi się po dwycyfrowych nachyleniach niż po tych jednocyfrowych.
Zjechałem sobie do Zamieścia i skorzystałem ze zjazdu krajówką do miejscowości Młynne. Całkiem niezły zjazd. Potem odbiłem na Laskową i pojechałem całkiem nową jeszcze zamkniętą drogą w kierunku centrum. W centrum szybka cola i lecę na Łososinę Dolną. Postanowiłem mimo wszystko ominąć Sechną hehe, co za dużo górek to nie zdrowo.
Przemęczyłem przez te wszystkie Kąty i Iwkowe i zjechałem serpentynami do Tymowej. Tam znów sklep i ruszam bokiem w kierunku Lewniowej. Już wtedy zacząłem kombinować, gdzie dokręcić do 400. Bo trasa przewidywała jakieś 340km a dokręcać miałem w razie dobrego samopoczucia. Samopoczucie było całkiem dobre więc trzeba było to wykorzystać. Przyjechałem więc do Porąbki, w której zrobiłem ze 3 pętle i zatrzymałem się też w sklepie. Potem poleciałem do Biadolin, tam zrobiłem kawałek wzdłuż torów po czym... wróciłem do Porąbki na kolejną pętle. Kilometry ciągnęły się na tym etapie nieprawdopodobnie. Psychika zaczęła siadać bo wydawało się, że jadę i jadę, a tu ledwie ubyło 3km do celu. Ciężko. Pomogło dopiero szczegółowe opracowanie działania. Ja to jednak potrzebuje mieć plan i wtedy leci. Udało się obliczyć, że aby domknąć 400 muszę śmignąć do Brzeska, tam zrobić dwa pełne przebiegi po obwodnicy Mokrzysk, potem kawałek do ronda i jak wrócę przez Mokrzyskę to pyknie ile ma pyknąć.
Więc pojechałem i kurcze mając plan działania w głowie leciało się lekutko i przyjemnie. W międzyczasie odpaliłem znów lampy. Spostrzegłem się, że właśnie zrobiłem swój pierwszy w życiu trening "od świtu do zachodu", a nawet dłuższy :) Brzesko już o tej porze puste. Dojechałem do obwodnicy i lecę według planu. Sporo miniętych rowerzystów, ludzie korzystają z super drogi zanim zostanie oddana samochodom.
Zrobiłem dwa przebiegi, kawałek do ronda i już widziałem, że plan był idealny. Ostatnie 4 kilometry do domu przeleciały błyskawicznie. Pod bramą lekko ponad 401km, czyli dość nieźle opracowałem plan na te ostatnie dwadzieścia kilka kilometrów :) ufff.
No i tak to było. Pobijam swój najdłuższy przejechany dystans, który do wczoraj wynosił 312km. Teraz jest to 401km. Jest to oczywiście też rekord solo. Pobijam też ilość przewyższeń. z 4000 podniosłem poprzeczkę na 5149m. Piękny dzień :)
Brak upału był ważny. Wypiłem ledwie ok. 5 litrów napojów a straciłem na wadze jedynie 2kg. Podczas wyrypy 262km w Lipcu straciłem prawie 5 kilo a wypiłem sporo więcej.
Trasa przejechana bez większych problemów i kryzysów. Malutki jeden w Bukowinie ale bez tragedii. Teraz wiem, że moja wymarzona trasa w Bieszczady to już nie abstrakcja :) Ale to będzie w przyszłym roku...
zdjęcia kiepskie i nie poustawiane zgodnie z opisem ;)
Trasa:
Pobudka o godzinie 3 nad ranem, zrobiłem szybkie espresso, zjadłem dwie kromki z nutellą i równo o 3:33 wyruszyłem z pod domu. Prognozy na tą dobę były niemal idealne: malutki wiatr, ciepło ale brak upału i lekkie zachmurzenie. Trochę w stylu kolegi xtnt bacznie obserwowałem temperaturę. Na starcie 14.8 stopni i mimo to pierwsze 3 kilometry były dość ciężkie bo było mi chłodnawo. Potem jednak się rozgrzałem i już do końca było super mimo tego, że nad ranem temperatura spadła do 10,2 stopnia. Strój letni + nogawki i rękawki dały jednak radę.
Ekwipunek na trasę skromny: dętka, minipompka, łatki, 3 imbusy, 2 żele, 1 batonik, 2 bidony napojów i bodaj 20zł...
Jazda w środku nocy to coś pięknego. Fajna atmosfera, pusto i spokojnie. Pierwszy samochód minąłem dopiero po 18km jazdy! W Porąbce nie mogłem sobie odmówić zrobienia pętli, choć chyba nikt tego nie zauważył :P W Łoniowej wjechałem w strefę silnego zamglenia. Dość szybko wszystko złapało wilgoć ale jakoś nie szczególnie mi to przeszkadzało. Mgły były ciekawym dodatkiem początkowej fazy jazdy.
Podjazd Łoniowa - Złota był wprost magiczny. Brak latarni i brak domów, jedynie droga pod górę i pola oraz lasy po bokach. Do tego wspomniana mgła. Nie mogłem odmówić sobie zatrzymania się i wyłączenia lamp. Cudowna sprawa - zupełna cisza i ciemność. Kawałek wyżej ponownie stop - tym razem bez mgły ale za to pooglądałem piękne, gwieździste niebo. Na horyzoncie pierwsze oznaki nadchodzącego dnia.
Kolejny piękny widok czekał na mnie przed zjazdem do Lipnicy Murowanej - cała dolina widziana z góry pokryta gęstą mgłą. Niezapomniany widok! W Lipnicy zrobiła się już szarówka. W Rajbrocie już na tyle jasno, że lampkę przełączyłem w mniej prądożerny tryb bo i tak drogę widziałem. Zaczął się poranny ruch - ludzie na przystankach, samochody i ja - świr na rowerze :)
Od Żegociny pierwszy poważniejszy test dnia - podjazd pod przełęcz Widomą w Rozdzielu. Szło jednak bardzo lekko i nawet końcowe metry z dwycyfrowym nachyleniem udało pokonać się dość bezboleśnie. Na górze na punkcie widokowym przerwa bo znów zamurowały mnie poranne widoki na okoliczne doliny i pagórki. Magia. Na wschodzie niebo już mocno pomarańczowe i kwestią minut było pojawienie się tam słońca. Nie czekałem jednak i pognałem w dół w kierunku Limanowej. Zjazd jak zawsze tragiczny - dziury, dziury i jeszcze raz dziury. Do tego wjechałem w podziwiane z góry mgły więc dziur nawet nie było za bardzo widać :D
Przed Limanową dość spory ruch, ale w miarę sprawnie przedarłem się przez centrum i wyleciałem na Kamienicę, odległą według znaku o 20km. Teraz czekała na mnie kolejna przełęcz - Przełęcz Ostra i kolejne kilometry podjazdu. Rześkie powietrze zrobiło jednak swoje i jechało się cudownie. Szybko znalazłem odpowiedni rytm co jest kluczowe przy długich podjazdach. Tym razem nie zrobiłem przerwy na szczycie ale przycisnąłem ostro na długim zjeździe do Kamienicy. Niemal 10 kilometrów w dół z prędkością średnią lekko ponad 50km/h, bajka. I dość wysokie miejsce na stravie nawet ;)
Od Kamienicy do Łącka było dość podobnie - też lekko z górki choć już nie tak szybko. Na horyzoncie coraz wyższe pagórki i znów fajne lokalne mgły okrywające szczyty owych górek. W Łącku wjazd na wojewódzką i 14km do Krościenka nad Dunajcem. Po drodze padła pierwsza setka dnia. W Krościenku dość spokojnie więc szybko opuściłem centrum i pojechałem na Nowy Targ. Po kilku raczej hopkowatych kilometrach w końcu mogłem opuścić średnio przyjemną drogę i skręciłem na Niedzicę. Znów czekało mnie sporo jazdy pod górę ale droga była niemal zupełnie pusta. Widoki zasłonięte przez mgły ale co jakiś czas zaczynało wychodzić słońce :)
Tatr niestety nie ujrzałem więc dzięki temu mogłem skupić się nie zjeździe do zapory w Sromowcach Wyżnych. Na rondzie w lewo, na Zakopane... Tu zaczęły się dla mnie nowe drogi. Najpierw minąłem zabudowania w Niedzicy i już po chwili jechałem bardzo przyjemną i klimatyczną drogą wśród łąk i pagórków. Dopiero tu ściągnąłem rękawki i nogawki. Dojechałem do miejscowości Łapsze Wyżne i musiałem sprawdzić mapę bo lekko się zagubiłem na jednym skrzyżowaniu :) Szybko jednak ruszyłem w dobrym kierunku.
Przez Łapszankę wiele kilometrów pod górę, po jakimś czasie już trochę zaczęło brakować i liczyłem, że zobaczę wypłaszczenie za którymś zakrętem. Zobaczyłem jednak z goła coś innego: znak uwaga stromy podjazd :D Super. Nie było go jednak dużo i jakoś wdrapałem się do góry. Powitał mnie całkiem fajny widok na Tatry, niestety w sporej części zasłonięte były chmurami. Pojechałem dalej, następnym celem na mapie była Bukowina Tatrzańska.
W Bukowinie już koniec obcowania sam na sam z otoczeniem, ludzi strasznie dużo, samochodów oczywiście też. Cóż. Na podjeździe wiele napisów w stylu "Allez Kwiato", "Full gas", "ccc gazu" :) Sam podjazd do Głodówki niesamowicie się dłużył, i jechałem go żenująco powoli. Można rzec, że tu miałem taki mini kryzys.
Zaczął się zjazd z Głodówki, na początku przyjemnie potem jednak niesamowicie się wkurzyłem bo drogowcy zrobili remont i posypali drogą miliardem złowrogich kamyczków. Masakra, płakałem razem z ramą ;) Według mnie to skandal, że zezwala się na takie remonty dróg, nikt nie patrzy na to, że kamyki niszczą ludziom karoserię samochodów, a nam rowery.
Pod znakiem Zakopane oczywiście przerwa i fota. Po to tu przyjechałem hehe. Zjazd do centrum Zakopanego był błędem. Miliard ludzi, kicz, discopolo, migające kolorowe reklamy i wszechobecny szpan. Nienawidzę takich rzeczy. Wiedziałem, że tak będzie ale mimo to wpakowałem się w sam środek tej tandety - na Krupówki. Cóż. Zdecydowanie najgorsza część doby to właśnie pobyt w samym Zakopanem. Droga jest celem :)
Wydostałem się stamtąd jak najszybciej się dało i poleciałem na Kościelisko. Minąłem hotel Mercure z pod którego jeszcze nie tak dawno ruszał wyścig Tatra Road Race. Wspomnienia wróciły, zresztą czekało mnie kilkanaście kilometrów po trasie owego wyścigu. W Kościelisku przerwa w sklepie bo już zaczęło brakować paliwa. Ruszyłem dalej i po chwili podjazd pod Gubałówkę :) Niemal 2 kilometry przy 10% nachylenia średniego. Dało w kość. Na zjeździe strach w oczach i zaciśnięte klamki. Dziury straszne i kurcze niesamowite jest to, że leciałem po tym ledwo 30 na godzinę, a miesiąc temu ponad 70 i jeszcze dokręcałem. Takie rzeczy robią z człowiekiem wyścigi ;)
Zjechałem sobie emocjonującym zjazdem przez Słodyczki i musiałem znów targać na ponad 1000m nad poziomem morza do Zębu. Tam jednak nagroda i kilka długich kilometrów zjazdu aż do miejscowości Szaflary. No w pewnym uproszeniu bo jakieś tam hopki po drodze były jeszcze.
Przeciąłem Zakopiankę i bokami pojechałem na Ostrowsko. Fajny objazd, można ominąć sporo kilometrów zakopianki i centrum Nowego Targu. A droga jest dobra i ma nawet fajne widoki. Kilka kilometrów wojewódzkiej na Nowy Sącz ale oczywiście w Harklowej zjazd w lewo i koleeejny podjazd - Przełęcz Knurowska. Kultowa. Tempo takie sobie, jak na 200km chyba niezłe. Na górze dłuższa przerwa żeby pojeść spokojnie żelki :)
Zjazd przez Ochotnicę, w połowie sklep i znów zawitałem do Łącka. Tym razem jednak miałem nie 90, a 250km na liczniku. Trzeba było pomęczyć do Kamienicy pod górę, a chwilę potem już porządnie walczyć z podjazdem pod Ostrą. Oj ciągnął się ten podjazd, ciągnął... Przed szczytem dorzuciłem do pieca bo skręciłem w lewo na Przełęcz Słopnicką. Nogi zmęczone i pieką? Bum, masz 17% zobaczysz co to piekące nogi ;) Ale wdrapałem się. Nawet jestem skłonny stwierdzić, że lepiej jechało mi się po dwycyfrowych nachyleniach niż po tych jednocyfrowych.
Zjechałem sobie do Zamieścia i skorzystałem ze zjazdu krajówką do miejscowości Młynne. Całkiem niezły zjazd. Potem odbiłem na Laskową i pojechałem całkiem nową jeszcze zamkniętą drogą w kierunku centrum. W centrum szybka cola i lecę na Łososinę Dolną. Postanowiłem mimo wszystko ominąć Sechną hehe, co za dużo górek to nie zdrowo.
Przemęczyłem przez te wszystkie Kąty i Iwkowe i zjechałem serpentynami do Tymowej. Tam znów sklep i ruszam bokiem w kierunku Lewniowej. Już wtedy zacząłem kombinować, gdzie dokręcić do 400. Bo trasa przewidywała jakieś 340km a dokręcać miałem w razie dobrego samopoczucia. Samopoczucie było całkiem dobre więc trzeba było to wykorzystać. Przyjechałem więc do Porąbki, w której zrobiłem ze 3 pętle i zatrzymałem się też w sklepie. Potem poleciałem do Biadolin, tam zrobiłem kawałek wzdłuż torów po czym... wróciłem do Porąbki na kolejną pętle. Kilometry ciągnęły się na tym etapie nieprawdopodobnie. Psychika zaczęła siadać bo wydawało się, że jadę i jadę, a tu ledwie ubyło 3km do celu. Ciężko. Pomogło dopiero szczegółowe opracowanie działania. Ja to jednak potrzebuje mieć plan i wtedy leci. Udało się obliczyć, że aby domknąć 400 muszę śmignąć do Brzeska, tam zrobić dwa pełne przebiegi po obwodnicy Mokrzysk, potem kawałek do ronda i jak wrócę przez Mokrzyskę to pyknie ile ma pyknąć.
Więc pojechałem i kurcze mając plan działania w głowie leciało się lekutko i przyjemnie. W międzyczasie odpaliłem znów lampy. Spostrzegłem się, że właśnie zrobiłem swój pierwszy w życiu trening "od świtu do zachodu", a nawet dłuższy :) Brzesko już o tej porze puste. Dojechałem do obwodnicy i lecę według planu. Sporo miniętych rowerzystów, ludzie korzystają z super drogi zanim zostanie oddana samochodom.
Zrobiłem dwa przebiegi, kawałek do ronda i już widziałem, że plan był idealny. Ostatnie 4 kilometry do domu przeleciały błyskawicznie. Pod bramą lekko ponad 401km, czyli dość nieźle opracowałem plan na te ostatnie dwadzieścia kilka kilometrów :) ufff.
No i tak to było. Pobijam swój najdłuższy przejechany dystans, który do wczoraj wynosił 312km. Teraz jest to 401km. Jest to oczywiście też rekord solo. Pobijam też ilość przewyższeń. z 4000 podniosłem poprzeczkę na 5149m. Piękny dzień :)
Brak upału był ważny. Wypiłem ledwie ok. 5 litrów napojów a straciłem na wadze jedynie 2kg. Podczas wyrypy 262km w Lipcu straciłem prawie 5 kilo a wypiłem sporo więcej.
Trasa przejechana bez większych problemów i kryzysów. Malutki jeden w Bukowinie ale bez tragedii. Teraz wiem, że moja wymarzona trasa w Bieszczady to już nie abstrakcja :) Ale to będzie w przyszłym roku...
zdjęcia kiepskie i nie poustawiane zgodnie z opisem ;)
Trasa:
- DST 401.40km
- Czas 15:19
- VAVG 26.21km/h
- VMAX 78.00km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 5149m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
121. Rekord Solo, straszliwie ciężki ale piękny dzień
Decyzja o jeździe wyszła dość spontanicznie. Wieczorem przygotowałem rzeczy na wszelki wypadek ale bez musu jazdy. Zdecydować miałem rano. Budzik 6:35 i o dziwo wstaje bez problemu i z chęciami na jazdę. Więc szybkie przebranie, śniadanie i tuż po 7 ruszam. Czuć, że będzie ciepło, choć o tej 7 jeszcze jest przyzwoicie i pusto na drogach. Lecę dość mocno w kierunku Złotej, tempo lekko poniżej 30km/h.
W Złotej pierwszy podjazd, pokonany spokojnie. Bokami lecę w kierunku Lipnicy Murowanej, unikając krajówki. Tutaj trasa pokryła się sporo z tą z przed kilku dni na Przehybę. Czyli na Rajbrot i Żegocinę, a potem sinusoidą do Starego Rybia. Dobrze było mieć ten odcinek za sobą bo ostro daje po tyłku. Dobry na jakieś treningi interwałowe, a nie wyprawę całodniową :) Od Rybia kawałek dobrego zjazdu i za chwilę skręcam na Tymbark. Potoki i coraz większe górki w koło oraz pogoda potęgują wrażenie wakacji :)
W Tymbarku klasycznie odcinek po bruku, przejazd przez rynek i kawałek krajówką. Po chwili jednak odbijam na Zalesie. Tempo idzie dobre, więc wykręcam trzeci czas w stravie nawet o tym nie myśląc :) Na koniec kilka ścian 17% i jestem na premii drugiej kategorii :) Po zjeździe trasa już odbiega od tej znanej. Skręcam bowiem na Kamienice i z bólem lecę z góry bo wiem, że za kilka godzin będę męczył tędy pod górę...
Przelatuje przez Kamienicę i po kilku kilometrach wylatuje przy drodze głównej. W lewo na Sącz, w prawo na Nowy Targ. Skręcam w prawo i znak informuje mnie, że czeka mnie 14 kilometrów do Krościenka nad Dunajecem. Im bliżej tym ruch większy, ludzie wyleźli z domów taki upał ;P W centrum pokaźny korek, ale dość szybko go pokonuje i wylatuje w prawo ponownie na Nowy Targ. Przytrafia się kilka hopek, do tego zaczyna brakować picia więc momentalnie tempo spada i robi się ciężko. Na szczęście w miarę sprawnie docieram do skrętu na Niedzicę. Po kolejnych podjazdach docieram do Czorsztyna i udaje się znaleźć dobrze usytuowany sklep. Kupuje Pepsi, żelki i tymbarka do bidonu.
Ruszam dalej, wreszcie za którymś zakrętem wyłaniają się Tatry. No tak niezbyt ładnie, bo znów widzialność tragiczna ale coś tam widać. Zaczynają się też fajne zjazdy do Niedzicy. Tu znów masa ludzi bo zamek oraz kawałek dalej zapora. Udaje się jednak zostawić ich w tyle i wpadam do Dębna. Przez Dębno przejeżdżam średnio pińcet razy w miesiącu, ale nie przez to Dębno :) Docieram ponownie do głównej, ale męczę się nią jedynie z kilometr. Po tym kilometrze mam skręt na Ochotnicę Górną co oznacza też danie główne dnia - Przełęcz Knurowską, podjazd 48(?) zakrętów czy jakoś tak. W sumie dość krótki (5km) i nie jakiś straszny (6%) ale mimo to 'kultowy'. Może to przez te zakręty? Jest w każdym razie fajnie i ciężko. Po drodze nie ma nic co by podpowiadało ile jeszcze zostało do szczytu, więc ten zjawia się dość nieoczekiwanie. Na górze krótka przerwa i ruszam do Ochotnicy. Teraz czeka mnie kilkanaście kilometrów w dół co zawsze jest miłe :)
Gdzieś tam na dole znów zatrzymuje się w sklepie, ale nie jest kolorowo bo brakuje funduszy. Biorę więc pepsi oraz 1,5L wody smakowej. Musi wystarczyć na pozostałe ... 105km hah :0 Wylatuje do głównej i trasa zaczyna się pokrywać z ranem tyle, że w przeciwnym kierunku. Przełęcz Ostra daje ostro (:>) popalić ale jakoś wmęczam, pomaga skitrany w kieszonce żel :) Na górze dłuższa przerwa, dopijam resztkę pepsi i śmigam w dół do Limanowej. Teraz na szczęście sporo płaskiego/lekko z góry. Za Laskową lecę wzdłuż rzeki, ludzie pływają więc i ja się na chwilę zatrzymuje żeby się oblać wodą. Niestety ta ma temperaturę taką jaka panuje w bidonie więc niewiele to daje.
Picia zaczyna brakować, robi się ciężko, a do tego wkraczam do Ujanowic i na horyzoncie majaczy Sechna. Tu już bez sentymentów, targam na siłę do góry na najlżejszym przełożeniu, klnąc pod nosem żeby to się już skończyło. Kończy się, ale kończy się też coraz bardziej zawartość bidonów. Włączam tryb oszczędzania, nie jest wesoło. Lecę przez Iwkową, zaczyna się podjazd do serpentyn, jadę z żałosną prędkością. Wszystko już boli. Serpentyny zjeżdżam bardzo zachowawczo bo różnie to jest jak człowiek zmęczony. Docieram do krajówki, znów męczący fragment pod górę. Odbijam w prawo na Biesiadki, znów same cholerne hopki. Picie kończy się ostatecznie. Zjeżdżam nie ogarniając już zbytnio co się dzieje do Łoniowej. W Dołach znajduje sklep, wyciągam ostatnią złotówkę i biorę oranżadę na miejscu :D
Lecę dalej, oranżada na długo nie starcza, ale docieram do Porąbki i uzupełniam w końcu wodę u babci ;) Przeżyje. Drugi bidon kranówa i polewam się po całości co dość fajnie pomaga. Z Porąbki bez czarowania - najkrótszą trasą do domu.
Pobijam w ten sposób rekord jazdy solo - 262,8km. Przewyższeń żeby nie wywołać gówno burzy - miliard metrów. Picia poszło 11 bidonów i było to stanowczo za mało! Jedzenia okrutnie mało: żel sis, paczka żelków miśków, jedno pociągnięcie toffi z tubki. Więcej nie dałem rady!
Pada też 8000km w sezonie :)
W Złotej pierwszy podjazd, pokonany spokojnie. Bokami lecę w kierunku Lipnicy Murowanej, unikając krajówki. Tutaj trasa pokryła się sporo z tą z przed kilku dni na Przehybę. Czyli na Rajbrot i Żegocinę, a potem sinusoidą do Starego Rybia. Dobrze było mieć ten odcinek za sobą bo ostro daje po tyłku. Dobry na jakieś treningi interwałowe, a nie wyprawę całodniową :) Od Rybia kawałek dobrego zjazdu i za chwilę skręcam na Tymbark. Potoki i coraz większe górki w koło oraz pogoda potęgują wrażenie wakacji :)
W Tymbarku klasycznie odcinek po bruku, przejazd przez rynek i kawałek krajówką. Po chwili jednak odbijam na Zalesie. Tempo idzie dobre, więc wykręcam trzeci czas w stravie nawet o tym nie myśląc :) Na koniec kilka ścian 17% i jestem na premii drugiej kategorii :) Po zjeździe trasa już odbiega od tej znanej. Skręcam bowiem na Kamienice i z bólem lecę z góry bo wiem, że za kilka godzin będę męczył tędy pod górę...
Przelatuje przez Kamienicę i po kilku kilometrach wylatuje przy drodze głównej. W lewo na Sącz, w prawo na Nowy Targ. Skręcam w prawo i znak informuje mnie, że czeka mnie 14 kilometrów do Krościenka nad Dunajecem. Im bliżej tym ruch większy, ludzie wyleźli z domów taki upał ;P W centrum pokaźny korek, ale dość szybko go pokonuje i wylatuje w prawo ponownie na Nowy Targ. Przytrafia się kilka hopek, do tego zaczyna brakować picia więc momentalnie tempo spada i robi się ciężko. Na szczęście w miarę sprawnie docieram do skrętu na Niedzicę. Po kolejnych podjazdach docieram do Czorsztyna i udaje się znaleźć dobrze usytuowany sklep. Kupuje Pepsi, żelki i tymbarka do bidonu.
Ruszam dalej, wreszcie za którymś zakrętem wyłaniają się Tatry. No tak niezbyt ładnie, bo znów widzialność tragiczna ale coś tam widać. Zaczynają się też fajne zjazdy do Niedzicy. Tu znów masa ludzi bo zamek oraz kawałek dalej zapora. Udaje się jednak zostawić ich w tyle i wpadam do Dębna. Przez Dębno przejeżdżam średnio pińcet razy w miesiącu, ale nie przez to Dębno :) Docieram ponownie do głównej, ale męczę się nią jedynie z kilometr. Po tym kilometrze mam skręt na Ochotnicę Górną co oznacza też danie główne dnia - Przełęcz Knurowską, podjazd 48(?) zakrętów czy jakoś tak. W sumie dość krótki (5km) i nie jakiś straszny (6%) ale mimo to 'kultowy'. Może to przez te zakręty? Jest w każdym razie fajnie i ciężko. Po drodze nie ma nic co by podpowiadało ile jeszcze zostało do szczytu, więc ten zjawia się dość nieoczekiwanie. Na górze krótka przerwa i ruszam do Ochotnicy. Teraz czeka mnie kilkanaście kilometrów w dół co zawsze jest miłe :)
Gdzieś tam na dole znów zatrzymuje się w sklepie, ale nie jest kolorowo bo brakuje funduszy. Biorę więc pepsi oraz 1,5L wody smakowej. Musi wystarczyć na pozostałe ... 105km hah :0 Wylatuje do głównej i trasa zaczyna się pokrywać z ranem tyle, że w przeciwnym kierunku. Przełęcz Ostra daje ostro (:>) popalić ale jakoś wmęczam, pomaga skitrany w kieszonce żel :) Na górze dłuższa przerwa, dopijam resztkę pepsi i śmigam w dół do Limanowej. Teraz na szczęście sporo płaskiego/lekko z góry. Za Laskową lecę wzdłuż rzeki, ludzie pływają więc i ja się na chwilę zatrzymuje żeby się oblać wodą. Niestety ta ma temperaturę taką jaka panuje w bidonie więc niewiele to daje.
Picia zaczyna brakować, robi się ciężko, a do tego wkraczam do Ujanowic i na horyzoncie majaczy Sechna. Tu już bez sentymentów, targam na siłę do góry na najlżejszym przełożeniu, klnąc pod nosem żeby to się już skończyło. Kończy się, ale kończy się też coraz bardziej zawartość bidonów. Włączam tryb oszczędzania, nie jest wesoło. Lecę przez Iwkową, zaczyna się podjazd do serpentyn, jadę z żałosną prędkością. Wszystko już boli. Serpentyny zjeżdżam bardzo zachowawczo bo różnie to jest jak człowiek zmęczony. Docieram do krajówki, znów męczący fragment pod górę. Odbijam w prawo na Biesiadki, znów same cholerne hopki. Picie kończy się ostatecznie. Zjeżdżam nie ogarniając już zbytnio co się dzieje do Łoniowej. W Dołach znajduje sklep, wyciągam ostatnią złotówkę i biorę oranżadę na miejscu :D
Lecę dalej, oranżada na długo nie starcza, ale docieram do Porąbki i uzupełniam w końcu wodę u babci ;) Przeżyje. Drugi bidon kranówa i polewam się po całości co dość fajnie pomaga. Z Porąbki bez czarowania - najkrótszą trasą do domu.
Pobijam w ten sposób rekord jazdy solo - 262,8km. Przewyższeń żeby nie wywołać gówno burzy - miliard metrów. Picia poszło 11 bidonów i było to stanowczo za mało! Jedzenia okrutnie mało: żel sis, paczka żelków miśków, jedno pociągnięcie toffi z tubki. Więcej nie dałem rady!
Pada też 8000km w sezonie :)
- DST 262.80km
- Czas 10:02
- VAVG 26.19km/h
- VMAX 87.00km/h
- Temperatura 35.0°C
- Podjazdy 4002m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
118. Przehyba i dwieście w peletonie
Kawał trasy na początek Lipca. Arek zaprosił na 8-9 godzin jazdy bez planu i zjawiło się nas sześciu mimo wczesnej pory. Ruszyliśmy nie wiedząc gdzie jedziemy za Arkiem. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że w planach jest Przehyba. Na początek lecimy bokiem w kierunku Chronowa, tempo nadawali głównie Marcin, Arek i Rafał. Atmosfera wesoła, tempo średnie - przyjemnie. Na zjeździe przed Lipnicą wyskoczyłem sobie do przodu ale peleton nie puścił mnie w odjazd :P
Od centrum jedziemy w kierunku Żegociny, jest kilka hopek. W Żegocinie Rafał z Marcinem zyskali kilkadziesiąt metrów i musiałem zrobić sprinta żeby w ostatniej chwili pokazać, że musimy skręcić w prawo na Kamionną. Od tego momentu kilkanaście kilometrów sinusoidy, dosłownie cały czas w górę i w dół na zmianę. Taki urok tych terenów oraz bocznych dróg. Wyjechaliśmy w Starym Rybiu, tutaj pożegnał się z nami Rafał, który miał ograniczony czas, i pozostała na piątka. Skręciliśmy w kierunku Tymbarku.
Po kilku kolejnych hopach wreszcie kilka minut w miarę płaskiej drogi. W Tymbarku sektor brukowy, starałem się jechać koło 30km/h i było ciężko. A to tylko kilkaset metrów. Nie chcę myśleć jak to wygląda na klasyku typu Paryż-Robuaix, gdzie bruku są całe dziesiątki kilometrów, a tempo dobrze ponad 40km/h.... Po wyjeździe z Tymbarku kierujemy się na Słopnice i czeka nas wiele kilometrów podjazdu, zakończonego 3.3km odcinkiem z nachyleniem średnim 7% i max 17%. Sam podjazd od Słopnic ma 11km i jest sklasyfikowany jako podjazd drugiej kategorii. Od szczytu mamy bardzo ostry zjazd i kolejny kilometr podjazdu w kierunku przełęczy Ostrej.
Na szczyt nie docieramy bo wcześniej skręcamy w prawo. I teraz dla odmiany wiatr w plecy i niemal 18km z górki :) Na początku zyskuje przewagę ale potem czekam na resztę i jedziemy po zmianach cały czas ponad 40-45km/h. Piękna sprawa. Na dole seria trzech rond i danie główne - Przehyba. 3 najtrudniejszy podjazd szosowy w Polsce, jeden z trzech sklasyfikowany poza kategorią (HC bo akurat TdF się zbliża). 13km i 6% średnio ale nachylenie nie jest równe acz stale rośnie. I już na przykład ostatnie 6km to nachylenie niemal 9%, a jest nawet kilometr ze średnim 12% :) Także jest co jechać. Około godzinka spokojnym tempem.
Po 20 minutach wjeżdżamy do lasu i tu zaczyna się zabawa. Dominik zostawia nas wszystkich w tyle, a ja jadę równo z Arkiem. Wsuwam żela i skupiam się na jeździe. Środek tygodnia więc ruch znikomy, ledwie jedna osoba na rowerze minięta. W końcówce robi się ciężko bo zaczynają mnie boleć stopy ale razem z Arkiem jedziemy. Na szczyt docieramy w równą godzinę, 5 minut za Dominikiem i 4 przed Marcinem i Adrianem, którzy są tu pierwszy raz. Wchodzimy na taras przy PTTK i podziwiamy chmury, który zakrywają dokładnie cały widok jaki jest tu na codzień. No cóż....
Po jako takim zregenerowaniu się idziemy jeszcze pod przekaźnik, tu też prawie nic nie widać i po chwili ruszamy w dół. Zjazd w górnej części trudny technicznie - wąska droga, zakręty oraz sporo kamyków i piachu. Wychodzę na drugie miejsce za Arkiem i lecimy dość śmiało. Im bliżej dołu tym szybciej. Na samym dole czekamy długo na resztę - okazuje się, że Adrian złapał gumę jeszcze prawie na górze, ale na szczęście udaje się im wymienić dętkę. Robi się za to dość późno i z zaplanowanego w Nowym Sączu coffee breaka odpadają Marcin i Dominik. Przed Sączem rozdzielamy się więc, oni lecą do domu, a my do centrum na przerwę :)
Mając 120km w nogach kawa i ciastko smakują wyjątkowo :) W końcu i my ruszamy, oczywiście w poważaniu mając drogę krajową - pada na wariant boczny z licznymi hopkami. Pierwszy podjazd do Marcinkowic, potem kawałek płaskiego i ostry kąsek - Chomranice. 1,6km 8% daje popalić zmęczonym nogom. Na górze sklep i pepsi i ruszamy do Ujanowic. Tam kolejna ścianka z pazurem - Sechna. Tylko 0,8km ale 11% :) Tempo kiepskie ale jakoś nam to idzie. Na zjeździe puszczam wodzę fantazji i wykręcam nowy rekordowy dla mnie wynik - 90,4km/h :) Po chwili jesteśmy w znanych dobrze terenach - Kątach, a po chwili podjeżdżamy już do Iwkowej. Na zjeździe tym razem spokojnie :) Jedziemy chwilę krajówką i decyduje się odłączyć od reszty żeby dokręcić bokiem parę kilometrów.
Tak więc Arek z Adrianem lecą już do siebie, a je lecę na Biesiadki znów mając przed sobą kilka małych podjazdów. Śmigam tradycyjnie na Porąbkę, gdzie robię pętelkę i na koniec decyduje jeszcze wmęczyć Bocheniec. O dziwo jest lepiej niż bym mógł przypuszczać. Z dołu zostaje mi już ostatnie 6km do domu. Tak oto wpada najdłuższy dystans w tym roku, najwięsksza ilość przewyższeń oraz maksymalna prędkość :) Ekipa świetna więc i cały dzień super.
Od centrum jedziemy w kierunku Żegociny, jest kilka hopek. W Żegocinie Rafał z Marcinem zyskali kilkadziesiąt metrów i musiałem zrobić sprinta żeby w ostatniej chwili pokazać, że musimy skręcić w prawo na Kamionną. Od tego momentu kilkanaście kilometrów sinusoidy, dosłownie cały czas w górę i w dół na zmianę. Taki urok tych terenów oraz bocznych dróg. Wyjechaliśmy w Starym Rybiu, tutaj pożegnał się z nami Rafał, który miał ograniczony czas, i pozostała na piątka. Skręciliśmy w kierunku Tymbarku.
Po kilku kolejnych hopach wreszcie kilka minut w miarę płaskiej drogi. W Tymbarku sektor brukowy, starałem się jechać koło 30km/h i było ciężko. A to tylko kilkaset metrów. Nie chcę myśleć jak to wygląda na klasyku typu Paryż-Robuaix, gdzie bruku są całe dziesiątki kilometrów, a tempo dobrze ponad 40km/h.... Po wyjeździe z Tymbarku kierujemy się na Słopnice i czeka nas wiele kilometrów podjazdu, zakończonego 3.3km odcinkiem z nachyleniem średnim 7% i max 17%. Sam podjazd od Słopnic ma 11km i jest sklasyfikowany jako podjazd drugiej kategorii. Od szczytu mamy bardzo ostry zjazd i kolejny kilometr podjazdu w kierunku przełęczy Ostrej.
Na szczyt nie docieramy bo wcześniej skręcamy w prawo. I teraz dla odmiany wiatr w plecy i niemal 18km z górki :) Na początku zyskuje przewagę ale potem czekam na resztę i jedziemy po zmianach cały czas ponad 40-45km/h. Piękna sprawa. Na dole seria trzech rond i danie główne - Przehyba. 3 najtrudniejszy podjazd szosowy w Polsce, jeden z trzech sklasyfikowany poza kategorią (HC bo akurat TdF się zbliża). 13km i 6% średnio ale nachylenie nie jest równe acz stale rośnie. I już na przykład ostatnie 6km to nachylenie niemal 9%, a jest nawet kilometr ze średnim 12% :) Także jest co jechać. Około godzinka spokojnym tempem.
Po 20 minutach wjeżdżamy do lasu i tu zaczyna się zabawa. Dominik zostawia nas wszystkich w tyle, a ja jadę równo z Arkiem. Wsuwam żela i skupiam się na jeździe. Środek tygodnia więc ruch znikomy, ledwie jedna osoba na rowerze minięta. W końcówce robi się ciężko bo zaczynają mnie boleć stopy ale razem z Arkiem jedziemy. Na szczyt docieramy w równą godzinę, 5 minut za Dominikiem i 4 przed Marcinem i Adrianem, którzy są tu pierwszy raz. Wchodzimy na taras przy PTTK i podziwiamy chmury, który zakrywają dokładnie cały widok jaki jest tu na codzień. No cóż....
Po jako takim zregenerowaniu się idziemy jeszcze pod przekaźnik, tu też prawie nic nie widać i po chwili ruszamy w dół. Zjazd w górnej części trudny technicznie - wąska droga, zakręty oraz sporo kamyków i piachu. Wychodzę na drugie miejsce za Arkiem i lecimy dość śmiało. Im bliżej dołu tym szybciej. Na samym dole czekamy długo na resztę - okazuje się, że Adrian złapał gumę jeszcze prawie na górze, ale na szczęście udaje się im wymienić dętkę. Robi się za to dość późno i z zaplanowanego w Nowym Sączu coffee breaka odpadają Marcin i Dominik. Przed Sączem rozdzielamy się więc, oni lecą do domu, a my do centrum na przerwę :)
Mając 120km w nogach kawa i ciastko smakują wyjątkowo :) W końcu i my ruszamy, oczywiście w poważaniu mając drogę krajową - pada na wariant boczny z licznymi hopkami. Pierwszy podjazd do Marcinkowic, potem kawałek płaskiego i ostry kąsek - Chomranice. 1,6km 8% daje popalić zmęczonym nogom. Na górze sklep i pepsi i ruszamy do Ujanowic. Tam kolejna ścianka z pazurem - Sechna. Tylko 0,8km ale 11% :) Tempo kiepskie ale jakoś nam to idzie. Na zjeździe puszczam wodzę fantazji i wykręcam nowy rekordowy dla mnie wynik - 90,4km/h :) Po chwili jesteśmy w znanych dobrze terenach - Kątach, a po chwili podjeżdżamy już do Iwkowej. Na zjeździe tym razem spokojnie :) Jedziemy chwilę krajówką i decyduje się odłączyć od reszty żeby dokręcić bokiem parę kilometrów.
Tak więc Arek z Adrianem lecą już do siebie, a je lecę na Biesiadki znów mając przed sobą kilka małych podjazdów. Śmigam tradycyjnie na Porąbkę, gdzie robię pętelkę i na koniec decyduje jeszcze wmęczyć Bocheniec. O dziwo jest lepiej niż bym mógł przypuszczać. Z dołu zostaje mi już ostatnie 6km do domu. Tak oto wpada najdłuższy dystans w tym roku, najwięsksza ilość przewyższeń oraz maksymalna prędkość :) Ekipa świetna więc i cały dzień super.
- DST 211.00km
- Czas 08:33
- VAVG 24.68km/h
- VMAX 90.40km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 3584m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
76. Przehyba!
Wreszcie coś większego. Dość spontanicznie Arek rzucił hasło "Przehyba w Sobotę" i na szybkiego zrobiłem na FB akcję "kto jedzie". Okazało się, że oprócz nas dwóch niestety nikt, no ale tak to bywa. Trasa nie mogła być banalna, bo co to za frajda jechać 100km krajówką bez pobocza wśród tirów i idiotów w samochodach? Także pojechaliśmy wariantem dużo hopek, bocznymi drogami. Na początek na przekór wyjazd z Brzeska na Gnojnik cały czas główną :P Arek miał nogę bo dał dłuuuuugą zmianę. W Gnojniku skręciliśmy na Gosprzydową i zrobiło się spokojnie.
W drodze przez tamtejsze hopki musieliśmy zmagać się z masą dziur, co zbyt fajne nie było, ale udało się przedostać sprawnie do Lipnicy. Przejechaliśmy przez centrum, pokonaliśmy podjazd, zjazd i podjazd i skręciliśmy na Rajbrot. W zasadzie od tego momentu przez długi czas nie spotkaliśmy się z czymś takim jak płaski odcinek drogi, co mi bardzo odpowiadało. Po minięciu Rajbrotu skręciliśmy sobie na Żegocinę, tempo cały czas utrzymywaliśmy równe i dość spokojne, bo mimo wszystko trasa nie banalna.
Po zjeździe do centrum oczywiście przegapiłem skręt na Kamionną ale postanowiliśmy nie wracać tylko skręcić w następną drogą ("bo przecież one napewno się łączą na górze"). Jedziemy pod górę, jedziemy, droga coraz węższa, aż w końcu dojechaliśmy do jakiegoś domu i droga się skończyła :). Jakiś gość pyta gdzie jedziemy:
- Na kamionną,
- ło ***, to nieee, tędy nie da rady, musicie wrócić. Chyba, że pojedziecie tędy (wskazuje na drogę polną) w tamtym kierunku (pokazał jakiś ogólny kierunek ręką), i tam o (jakiś dom kilometr dalej) wyjedziecie do asfaltu.
Popatrzyliśmy się po sobie, wracać przecież nie będziemy :D Więc wpakowaliśmy się w drogę polną. Po chwili droga się rozeszła na dwie inne, potem jeszcze na dwie. Krążymy po jakiś polach i błotach, na szczęście udało się odpalić mapę i po kilku minutach ujrzeliśmy piękny asfalt. Sukces!
Dalej poszło całkiem sprawnie, po kilku hopach wyjechaliśmy w Kamionnej, potem był dłuższy i stromszy (znak opona+łańcuchy w zimie) kawał drogi, całkiem fajny zjazd do łukowatego mostu i znów całkiem stroma ściana. No standard w tych rejonach :).
W końcu wyjechaliśmy w Nowym Rybiu i tu w zasadzie nic się nie zmieniło - sporo w górę, kawałek zjazdu i znów w górę. Jedynie droga szersza. W Piekiełu skręciliśmy w prawo na Tymbark. Tu w końcu dobre 3 kilometry płaskiego, aż z tego wrażenia zaczęliśmy strzelać foty wszystkiemu wkoło.
Za stadionem KS Tymbark, skręciliśmy w lewo, przejechaliśmy koło zakładów Tymbark SA i dostaliśmy w prezencie sektor brukowy. Pińcet metrów bruku a rąk i nóg nie czułem. Szacun dla prosów jeżdżących we wiosennych klasykach... Po przejeździe przez centrum, musieliśmy skorzystać z krajówki, ale nie było więcej jak kilometr. A do tego z góry i z wiatrem (72km/h). Potem skręt na Słopnicę i przez następne 20km cały czas (no prawie cały) pod górę. Najpierw 1-2% (to męczy!), a potem już konkretny podjazd do Zalesia (znak 17%). Jechaliśmy sobie z Arkiem po zmianach więc było nieźle i w miarę szybko.
Po krótkim i ostrym zjeździe, wylecieliśmy na drodze Kamienica - Limanowa, czyli na drodze prowadzącej na Przełęcz Ostrą, ale do szczytu nie dojechaliśmy. Chwilę wcześniej skręciliśmy na Gołkowice i teraz dla odmiany przed nami było 19km cały czas w dół. Najpierw ostro (72km/h znów), potem już 1-2, czasem 3%. Miło tak kręcić na luzie, a mieć na liczniku 40km/h... W tempie super szybkim acz bez wysiłku dotarliśmy więc do mostu w Gołkowicach i już po chwili byliśmy przy Sklepie.
Sklepie koło, którego zaczyna się z jakiegoś powodu podjazd pod Przehybę. 13,1km o średnim nachyleniu 6%. Ale, podjazd jest zróżnicowany. Początkowe kilka kilometrów wśród domów bardzo delikatnie pod górę, za to po wjeździe do lasu i przekroczeniu Szlabanu zaczyna się zabawa. Od tej pory czeka 6,4km podjazdu ale o średnim nachyleniu 9%. Jest konkret, a im wyżej tym stromiej (np. pod koniec ponad kilometr ze średnim 14%!). Przy szlabanie wsunąłem żela i parłem naprzód. Początkowo Arek ze mną, potem został delikatnie z tyłu (parenaście metrów). Po drodze spotkałem wielu turystów, zarówno pieszo, z kijkami jak i na rowerach. Wszyscy super mili :)
3 kilometry przed szczytem zrobiło się trochę ciężko ale cały czas szedłem w miarę równo. I co ciekawe chyba z połowa podjazdu pokonana na stojąco. Końcówka po szutrze i wreszcie po godzinie i czterech miuntach zajechałem pod schronisko. Mokry totalnie, ale szczęśliwy :P Chwilę potem dojechał Arek. Porobiliśmy fotki, zjedliśmy, wypiliśmy co trzeba, sprawdziliśmy internety :P i mogliśmy ruszać w dół.
Łatwo nie było. Zimno, do tego sporo na hamulcu bo syfu sporo na drodze. W połowie spotkaliśmy podjeżdżającego Grześka, ale nie było sensu na niego czekać. Na dole zrobiło się już na szczęście ciepło. Szybki stop w sklepie (pepsi, żelki) i ruszyliśmy na Nowy Sącz.
Kto jechał do Nowego Sącza od strony Starego Sącza wie, że nie jest to takie proste. Konkretnie chodzi o karygodną drogę (Węgierska tak?). Masywne koleiny, tak jakby ktoś wylewać losowo asfalt i nawet go nie walcował. Słabo to widoczne, ruch duży, paranoja. Jakoś to jednak przejechaliśmy i po okrążeniu Sącza (układ ulic w Sączu jest niepowatrzalny...) dotarliśmy do rynku. Tutaj zasłużony coffee break, strzeliliśmy sobie po espresso i ciastku i zadowoleni ruszyliśmy w kierunku domu.
Po naradzie zdecydowalismy jechać na Marcinkowice i Chomranice, czyli kilka spoko podjazdów :) W zasadzie ta część trasy pokryła się z tym co jechałem sam miesiąc temu. Był więc ciężki podjazd do Chomranic, zjazd i płaskie do Ujanowic i cięęęężki podjazd w Sechnej. Na deser super zjazd, wpadł dzisiejszy maks 87km/h (to tylko 1,5km/h wolniej od mojego rekordu). Niedługo potem byliśmy już w znanych lepiej terenach czyli w Kątach.
Za Kątami podjazd w Iwkowej, Arek poszedł jak rakieta, po chwili mi zniknął zupełnie. Zjazd do Tymowej oczywiście po serpentynach i wreszcie się udało. Uzyskałem taki czas jak Arek kilka dni temu i obaj przewodzimy w dość licznej klasyfkiacji :)
Na koniec do Lewniowej, Na dół do Łoniowej, Porąbka, Maszkienice i Sterkowiec. I ostatnie 2,5km do domu :) Masa drogi, masa górek, piękna pogoda, spoko towarzysz, jeden z niewielu w PL podjazd poza kategorią pokonany. I przekroczone 5000km w tym roku. Super dzień.
W drodze przez tamtejsze hopki musieliśmy zmagać się z masą dziur, co zbyt fajne nie było, ale udało się przedostać sprawnie do Lipnicy. Przejechaliśmy przez centrum, pokonaliśmy podjazd, zjazd i podjazd i skręciliśmy na Rajbrot. W zasadzie od tego momentu przez długi czas nie spotkaliśmy się z czymś takim jak płaski odcinek drogi, co mi bardzo odpowiadało. Po minięciu Rajbrotu skręciliśmy sobie na Żegocinę, tempo cały czas utrzymywaliśmy równe i dość spokojne, bo mimo wszystko trasa nie banalna.
Po zjeździe do centrum oczywiście przegapiłem skręt na Kamionną ale postanowiliśmy nie wracać tylko skręcić w następną drogą ("bo przecież one napewno się łączą na górze"). Jedziemy pod górę, jedziemy, droga coraz węższa, aż w końcu dojechaliśmy do jakiegoś domu i droga się skończyła :). Jakiś gość pyta gdzie jedziemy:
- Na kamionną,
- ło ***, to nieee, tędy nie da rady, musicie wrócić. Chyba, że pojedziecie tędy (wskazuje na drogę polną) w tamtym kierunku (pokazał jakiś ogólny kierunek ręką), i tam o (jakiś dom kilometr dalej) wyjedziecie do asfaltu.
Popatrzyliśmy się po sobie, wracać przecież nie będziemy :D Więc wpakowaliśmy się w drogę polną. Po chwili droga się rozeszła na dwie inne, potem jeszcze na dwie. Krążymy po jakiś polach i błotach, na szczęście udało się odpalić mapę i po kilku minutach ujrzeliśmy piękny asfalt. Sukces!
Dalej poszło całkiem sprawnie, po kilku hopach wyjechaliśmy w Kamionnej, potem był dłuższy i stromszy (znak opona+łańcuchy w zimie) kawał drogi, całkiem fajny zjazd do łukowatego mostu i znów całkiem stroma ściana. No standard w tych rejonach :).
W końcu wyjechaliśmy w Nowym Rybiu i tu w zasadzie nic się nie zmieniło - sporo w górę, kawałek zjazdu i znów w górę. Jedynie droga szersza. W Piekiełu skręciliśmy w prawo na Tymbark. Tu w końcu dobre 3 kilometry płaskiego, aż z tego wrażenia zaczęliśmy strzelać foty wszystkiemu wkoło.
Za stadionem KS Tymbark, skręciliśmy w lewo, przejechaliśmy koło zakładów Tymbark SA i dostaliśmy w prezencie sektor brukowy. Pińcet metrów bruku a rąk i nóg nie czułem. Szacun dla prosów jeżdżących we wiosennych klasykach... Po przejeździe przez centrum, musieliśmy skorzystać z krajówki, ale nie było więcej jak kilometr. A do tego z góry i z wiatrem (72km/h). Potem skręt na Słopnicę i przez następne 20km cały czas (no prawie cały) pod górę. Najpierw 1-2% (to męczy!), a potem już konkretny podjazd do Zalesia (znak 17%). Jechaliśmy sobie z Arkiem po zmianach więc było nieźle i w miarę szybko.
Po krótkim i ostrym zjeździe, wylecieliśmy na drodze Kamienica - Limanowa, czyli na drodze prowadzącej na Przełęcz Ostrą, ale do szczytu nie dojechaliśmy. Chwilę wcześniej skręciliśmy na Gołkowice i teraz dla odmiany przed nami było 19km cały czas w dół. Najpierw ostro (72km/h znów), potem już 1-2, czasem 3%. Miło tak kręcić na luzie, a mieć na liczniku 40km/h... W tempie super szybkim acz bez wysiłku dotarliśmy więc do mostu w Gołkowicach i już po chwili byliśmy przy Sklepie.
Sklepie koło, którego zaczyna się z jakiegoś powodu podjazd pod Przehybę. 13,1km o średnim nachyleniu 6%. Ale, podjazd jest zróżnicowany. Początkowe kilka kilometrów wśród domów bardzo delikatnie pod górę, za to po wjeździe do lasu i przekroczeniu Szlabanu zaczyna się zabawa. Od tej pory czeka 6,4km podjazdu ale o średnim nachyleniu 9%. Jest konkret, a im wyżej tym stromiej (np. pod koniec ponad kilometr ze średnim 14%!). Przy szlabanie wsunąłem żela i parłem naprzód. Początkowo Arek ze mną, potem został delikatnie z tyłu (parenaście metrów). Po drodze spotkałem wielu turystów, zarówno pieszo, z kijkami jak i na rowerach. Wszyscy super mili :)
3 kilometry przed szczytem zrobiło się trochę ciężko ale cały czas szedłem w miarę równo. I co ciekawe chyba z połowa podjazdu pokonana na stojąco. Końcówka po szutrze i wreszcie po godzinie i czterech miuntach zajechałem pod schronisko. Mokry totalnie, ale szczęśliwy :P Chwilę potem dojechał Arek. Porobiliśmy fotki, zjedliśmy, wypiliśmy co trzeba, sprawdziliśmy internety :P i mogliśmy ruszać w dół.
Łatwo nie było. Zimno, do tego sporo na hamulcu bo syfu sporo na drodze. W połowie spotkaliśmy podjeżdżającego Grześka, ale nie było sensu na niego czekać. Na dole zrobiło się już na szczęście ciepło. Szybki stop w sklepie (pepsi, żelki) i ruszyliśmy na Nowy Sącz.
Kto jechał do Nowego Sącza od strony Starego Sącza wie, że nie jest to takie proste. Konkretnie chodzi o karygodną drogę (Węgierska tak?). Masywne koleiny, tak jakby ktoś wylewać losowo asfalt i nawet go nie walcował. Słabo to widoczne, ruch duży, paranoja. Jakoś to jednak przejechaliśmy i po okrążeniu Sącza (układ ulic w Sączu jest niepowatrzalny...) dotarliśmy do rynku. Tutaj zasłużony coffee break, strzeliliśmy sobie po espresso i ciastku i zadowoleni ruszyliśmy w kierunku domu.
Po naradzie zdecydowalismy jechać na Marcinkowice i Chomranice, czyli kilka spoko podjazdów :) W zasadzie ta część trasy pokryła się z tym co jechałem sam miesiąc temu. Był więc ciężki podjazd do Chomranic, zjazd i płaskie do Ujanowic i cięęęężki podjazd w Sechnej. Na deser super zjazd, wpadł dzisiejszy maks 87km/h (to tylko 1,5km/h wolniej od mojego rekordu). Niedługo potem byliśmy już w znanych lepiej terenach czyli w Kątach.
Za Kątami podjazd w Iwkowej, Arek poszedł jak rakieta, po chwili mi zniknął zupełnie. Zjazd do Tymowej oczywiście po serpentynach i wreszcie się udało. Uzyskałem taki czas jak Arek kilka dni temu i obaj przewodzimy w dość licznej klasyfkiacji :)
Na koniec do Lewniowej, Na dół do Łoniowej, Porąbka, Maszkienice i Sterkowiec. I ostatnie 2,5km do domu :) Masa drogi, masa górek, piękna pogoda, spoko towarzysz, jeden z niewielu w PL podjazd poza kategorią pokonany. I przekroczone 5000km w tym roku. Super dzień.
- DST 205.50km
- Czas 08:30
- VAVG 24.18km/h
- VMAX 87.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 3431m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
55. Dwieście km samotnie
Totalny spontan. Ciężki dzień wczoraj, więc przed zaśnięciem wymyśliłem chytry plan żeby sobie poprawić humor. Rano o 7:20 musiałem przestawić budzik bo lało. 8:40 pochmurnie ale już sucho i ciepło. Ruszyłem koło 9:20 na Złotą. Wiało mocno ale było mi to obojętne. W Złotej pierwszy podjazd i tam pozbyłem się rękawów i nogawek. Zjazd i kluczenie bocznymi drogami do Tymowej i potem do Lipnicy Murowanej. Szybko przez centrum i dalej na Rajbrot. Kawał fajnego zjazdu.
Potem odbiłem na Żegocinę, znów sporo do góry i dziurawy zjazd. W Żegocinie w lewo ale nie pojechałem na Rozdziele, a odbiłem na Kamionną. Znowu tak jak przez większość dnia: boczne drogi i pełno podjazdów. Wyjechałem w Nowym Rybiu i pojechałem do Piekiełka. Tam w prawo na boczną dróżkę w kierunku miejscowości Tymbark, w której uwaga: produkują napój Tymbark :P Sporo tam kostki na drogach, więc miałem swoje Robuaix ;)
Skręt na krajówkę, w końcu zawiało w plecy, do tego kilka % nachylenia i nagle 52x11 nie starcza :D Na liczniku 75km/h, coś niesamowitego! Niestety szybko zjechałem w prawo w kierunku Słopnicy. Stąd do szczytu Przełęczy Ostrej było 15km, z czego 14,5 leciało cały czas pod górę. Pierwsze kilometry do 2-3% nachylenia, po prostu tragedia. Dopiero końcówka w Słopnicy porządna, znak ostrzegający przed 17%. Dało czadu. Widoki nieziemskie.
Potem kilkaset metrów zjazdu i końcówka podjazdu pod Przełęcz Ostrą. Przejechałem szczyt i zjechałem prawie do samej Limanowej. Tam nawrót i targam 8km pod górę po torze rajdowym :D ok. 5% średnie nachylenie. Krótka przerwa na szczycie i zaraz potem cel dzisiejszego dnia: droga ze szczytu do Gołkowic. Co w niej ciekawego? To, że jest to prawie 18km cały czas lekko w dół (średnio 2%). Dziś pomagał też wiatr... I tak przejechałem ten odcinek ze średnią ponad 46km/h cudowna sprawa!
Potem było stosunkowo płasko aż za Chełmiec. Wiatr pomaga, więc leciało ponad 35 cały czas. Generalnie zrobiłem od szczytu Ostrej do końca Chełmca 30km i średnią 40km/h, czad!!! Potem już znów hopki oraz zmiana kierunku jazdy i zaczęło przeszkadzać. Podjazd do Chromanowic ciężki strasznie, znów nachylenie dwucyfrowe zbliżające się do 20%. Na szczycie przerwa na sklep, tam miśki żelki i Pepsi i dało mi to kopa :)
Kawał fajnego zjazdu do Ujanowic i po chwili znów ostra wyrypa w Sechnej. Strasznie długa i stroma ściana (2,5km @6% i max 19%) Zjazd super i byłem po chwili w Kątach. Tu już znane tereny. Podjazd do Iwkowej całkiem spoko poszedł i był czas na zjazd po serpentynach. Dziś zjazdy szły super, więc pojechałem na maksa. Kilkanaście serpentyn, bez dotykania klamek, nie wierzyłem koledze, że się da, ale okazało się, że owszem. Brakło ledwie sekundy do KOMa, bo Tir na dole zwolnił mnie :(
Dojazd do krajówki w Tymowej, kilka km i znów tak jak rano tylko w drugą stronę: Do Biesiadek hopy, zjazd do Łoniowej (kom:D) i płasko do Porąbki. Tam pętla bo brakowało kilometrów i żeby się dobić Bocheniec :D Wyjątkowo powoli podjechany, ale znów siła na zjeździe była i odebrałem swojego koma po kilku dniach :P
Potem już tylko Sterkowiec i do domu :D
Niesamowita wyrypa, rekord dystansu solo, strasznie fajna ilość przewyższeń, czuje je w nogach strasznie. Było warto. Super dzień. Dowiedziałem się, że wysłali mój rower :D
Z ciekawostek jakie podsuwa strava:
Aż 25 minut spędziłem jadąc w przedziale 45-55km/h
3 godziny 56 minut spędziłem jadąc pod górę, 3 godziny po płaskim i 2:01h z góry
44% trasy wiodło pod górę
Niecałe 18 minut jechałem po nachyleniu z zakresu 11-15%
Fajne statystyki oferuje ta Strava.
Potem odbiłem na Żegocinę, znów sporo do góry i dziurawy zjazd. W Żegocinie w lewo ale nie pojechałem na Rozdziele, a odbiłem na Kamionną. Znowu tak jak przez większość dnia: boczne drogi i pełno podjazdów. Wyjechałem w Nowym Rybiu i pojechałem do Piekiełka. Tam w prawo na boczną dróżkę w kierunku miejscowości Tymbark, w której uwaga: produkują napój Tymbark :P Sporo tam kostki na drogach, więc miałem swoje Robuaix ;)
Skręt na krajówkę, w końcu zawiało w plecy, do tego kilka % nachylenia i nagle 52x11 nie starcza :D Na liczniku 75km/h, coś niesamowitego! Niestety szybko zjechałem w prawo w kierunku Słopnicy. Stąd do szczytu Przełęczy Ostrej było 15km, z czego 14,5 leciało cały czas pod górę. Pierwsze kilometry do 2-3% nachylenia, po prostu tragedia. Dopiero końcówka w Słopnicy porządna, znak ostrzegający przed 17%. Dało czadu. Widoki nieziemskie.
Potem kilkaset metrów zjazdu i końcówka podjazdu pod Przełęcz Ostrą. Przejechałem szczyt i zjechałem prawie do samej Limanowej. Tam nawrót i targam 8km pod górę po torze rajdowym :D ok. 5% średnie nachylenie. Krótka przerwa na szczycie i zaraz potem cel dzisiejszego dnia: droga ze szczytu do Gołkowic. Co w niej ciekawego? To, że jest to prawie 18km cały czas lekko w dół (średnio 2%). Dziś pomagał też wiatr... I tak przejechałem ten odcinek ze średnią ponad 46km/h cudowna sprawa!
Potem było stosunkowo płasko aż za Chełmiec. Wiatr pomaga, więc leciało ponad 35 cały czas. Generalnie zrobiłem od szczytu Ostrej do końca Chełmca 30km i średnią 40km/h, czad!!! Potem już znów hopki oraz zmiana kierunku jazdy i zaczęło przeszkadzać. Podjazd do Chromanowic ciężki strasznie, znów nachylenie dwucyfrowe zbliżające się do 20%. Na szczycie przerwa na sklep, tam miśki żelki i Pepsi i dało mi to kopa :)
Kawał fajnego zjazdu do Ujanowic i po chwili znów ostra wyrypa w Sechnej. Strasznie długa i stroma ściana (2,5km @6% i max 19%) Zjazd super i byłem po chwili w Kątach. Tu już znane tereny. Podjazd do Iwkowej całkiem spoko poszedł i był czas na zjazd po serpentynach. Dziś zjazdy szły super, więc pojechałem na maksa. Kilkanaście serpentyn, bez dotykania klamek, nie wierzyłem koledze, że się da, ale okazało się, że owszem. Brakło ledwie sekundy do KOMa, bo Tir na dole zwolnił mnie :(
Dojazd do krajówki w Tymowej, kilka km i znów tak jak rano tylko w drugą stronę: Do Biesiadek hopy, zjazd do Łoniowej (kom:D) i płasko do Porąbki. Tam pętla bo brakowało kilometrów i żeby się dobić Bocheniec :D Wyjątkowo powoli podjechany, ale znów siła na zjeździe była i odebrałem swojego koma po kilku dniach :P
Potem już tylko Sterkowiec i do domu :D
Niesamowita wyrypa, rekord dystansu solo, strasznie fajna ilość przewyższeń, czuje je w nogach strasznie. Było warto. Super dzień. Dowiedziałem się, że wysłali mój rower :D
Z ciekawostek jakie podsuwa strava:
Aż 25 minut spędziłem jadąc w przedziale 45-55km/h
3 godziny 56 minut spędziłem jadąc pod górę, 3 godziny po płaskim i 2:01h z góry
44% trasy wiodło pod górę
Niecałe 18 minut jechałem po nachyleniu z zakresu 11-15%
Fajne statystyki oferuje ta Strava.
- DST 203.90km
- Czas 07:59
- VAVG 25.54km/h
- VMAX 81.00km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 3169m
- Sprzęt Giant Cadex CFR2
- Aktywność Jazda na rowerze
Zakopane 2014
8:00 PKS Brzesko. Takie było ostateczne ustalenie z
poprzedniego dnia. Zanim jednak o 8:00 ruszyliśmy kilka ostatnich dni
przebiegło pod znakiem ustalenia wariantów dzisiejszej trasy. Było ich wiele.
Każdy chciał dojechać w inny sposób: Najkrócej jak się da, najdłużej jak się
da, tak jak jechał kiedyś... itp. W końcu stanęło na kompromisie i już można
było się zająć przygotowaniami. Strój, jedzenie, podstawowe narzędzia,
sprawdzenie roweru, naładowanie telefonu.
Pobudka tuż przed 7 rano. Pogoda idealna, choć duże ciepło zwiastowało duży upał. O 7:40 ruszyłem z pod domu na rekordowo długą trasę. Muszę przyznać, że czułem spore podekscytowanie. W Brzesku zameldowałem się tuż przed godziną 8, a już po chwili podjechał Szymek. Na Grześka poczekaliśmy sobie 20 minut, ale w końcu ruszyliśmy. Na początek obraliśmy kurs na Nowy Wiśnicz, gdzie czekał na nas czwarty śmiałek wyprawy - Kazimierz. Do Wiśnicza dotarliśmy sprawnie i już w komplecie ruszyliśmy przed siebie. Tempo mocne - cały czas trzymaliśmy 30km/h, mimo sporej liczby hopek. Kierunek nadzorował Kazek, który najlepiej zna te tereny. Po kilkunastu kilometrach wyprawa zaczęła się na poważnie - wjechałem w nieznane dla mnie tereny. Na przodzie jechał Grzesiek z Kazkiem, my z Szymkiem jakoś lekko z tyłu.
W Szczyrzycach pierwszy spory podjazd i pierwszy piękny widok na górze. Nie było jednak czasu na zdjęcie, bo dwójka z przodu cały czas podawała dobre tempo. Nastąpiły zjazdy i pierwsza większa miejscowość na trasie: Kasina Wielka. Nie zatrzymaliśmy się jednak bo i po co :) Od Kasiny trasa prawie bezustannie prowadziła lekko pod górę. Grzesiek i Kazek lekko nam zniknęli, więc jechałem z Szymkiem. Dość szybko dotarliśmy do Mszany Dolnej, która powitała nas sznurem stojących samochodów. Na wylotówce dołączyliśmy do czekających liderów i w komplecie pojechaliśmy w kierunku Rabki Zdrój. Tu raczej jazda bez historii: ot średnio przyjemna krajówka.
W Rabce nic ciekawego, oprócz babki, która chciała mnie rozjechać :) Poza tym typowe miasteczko, miejscami ładnie, miejscami ponuro. Planowo ominęliśmy 'siódemkę' i pojechaliśmy w kierunku Czarnego Dunajca. Przed Rabą Wyżną pykło pierwsze sto kilometrów. Całkiem ciekawie mieć 100km i nie być nawet w połowie drogi :) Chwilę potem robimy pierwszą tego dnia przerwę. 110km i średnia lekko ponad 28km/h. W małym sklepiku kupiliśmy sobie trochę brakującego picia i jedzenia i ruszyliśmy dalej. Po minieciu większego podjazdu całkiem blisko ukazały się Tatry. Niestety widoczność była kiepska, ale mimo to super widok. Minęliśmy Czarny Dunajec i byliśmy na ostatniej prostej do Zakopanego. Prostej tyle, że ciągle pod górę. I z każdym kilometrem coraz bardziej pod górę. Dopiero w Kościelisku osiągnęliśmy szczyt podjazdu i można było polecieć na dół do "zimowej stolicy Polski". Choć polecieć to lekkie nadużycie. Ruch samochodowy i pieszy był tak duży, że prędkości rozwinąć się nie bardzo dało.
W centrum miasta chwilowa narada i pojechaliśmy pozwiedzać kilka rzeczy: przejechaliśmy obok Wielkiej Krokwi. Następnie zatrzymaliśmy się w Zakopiańskiej Biedronce :D Po zakupach kilkanaście minut odpoczynku i szybka przeprawa na Krupówki. Tutaj chwila na ławeczce, kilka zdjęć i ... czas wracać :D
Sprawnie przedostaliśmy na wylotówkę do Nowego Targu i krajową 47'ką pojechaliśmy lekko w dół. Z naprzeciwka sznur samochodów, ale w przeciwnym kierunku droga prawie tylko dla nas. Mimo dziur, tempo ponad 40km/h. Minęliśmy Poronin, Biały Dunajec, a w Szaflarach skręciliśmy w prawo na mniej ruchliwą i znacznie przyjemniejszą drogę. Ową drogą - skrótem dotarliśmy do Ostrowska za Nowym Targiem i drogi wojewódzkiej 969. Znów jednak z ruchliwej trasy skorzystaliśmy tylko przez kilka minut i skręciliśmy na Knurów i Przełęcz Knurowską. Ponad 5km podjazdu, bardzo fajnego bo nachylenie przez cały czas było takie samo. Można było wejść w rytm.
Po dotarciu na szczyt, krótka przerwa i wielokilometrowy łagodny zjazd do Ochotnicy. Tam kolejna tego dnia przerwa na sklep. Wylecialiśmy gdzieś za Tylmanową znów na DW969, ale znów jechaliśmy nią bardzo krótko. Kazek zaproponował zmianę planów i pojechanie przez Limanową. Oznaczało to dodanie dużego pozdjazdu, ale jak szaleć to szaleć, więc w Kamienicy skręciliśmy w kierunku Przełęczy Ostrej. Znalazłem w kieszonce żela, szybko go wsunąłem i jakoś poszło. Najważniejsze to znaleźć swój rytm, nie patrzeć na innych, tylko jechać po swojemu. Na szczycie przerwa, dowiedziałem się, że Rafał Majka wygrał etap TdF :) Zjazd do Limanowej po torze wyścigowym, super winkle :D
W Limanowej wstąpiliśmy tradycyjnie na Kebaba, a ja liczyłem w myślach kilometry i zastanawiałem się czy pęknie ich 300. Wszystko wskazywało na to, że tak. :) Po dłuższej przerwie ruszyliśmy dalej, trasa zrobiła dość płaska co dla mnie oznaczało kłopoty. Bo oto Grzesiek wyszedł na zmianę podał ponad 45km/h. Na takie coś nic nie mogłem poradzić i zostałem w tyle. Kontakt z resztą złapałem w Łososinie Dolnej. Zdecydowaliśmy, że trzeba znaleźć sklep i wypić Pepsi bo każdy opadał powoli z sił. Zapodałem sobie kaloryczną bombę: Pepsi, pół czekolady i banan i dało to fajnego kopa. Na tyle fajnego, że w końcu dałem długą zmianę aż za Czchów.
W Złotej zostałem już tylko z Grześkiem, Szymek pojechałem do siebie inną drogą. Wtoczyliśmy się na górę i niewiele szybciej zjechaliśmy w dół do Łoniowej. Zmęczenie spore, ale swojskie tereny i bliskość celu dodały sił. Dość sprawnie przejechaliśmy Porąbkę, na Woli Grzesiek zjechał do domu i mi zostało ostatnie 6km. Na liczniku już w Porąbce wybiło 300 więc te ostatnie kilometry przejechałem z przyjemnością.
Ostatecznie zakończyło się na 312,4km przejechanych w 10 godzin i 52 minuty. Oprócz tego po drodze trzeba było pokonać 3,3km w pionie. Pogoda dopisała. Nie wiało, nie padało. Może było trochę za ciepło ale to w końcu lato.
Podczas drogi wypiłem 5,5l różnych napojów, zjazdłem 2 żele, banana, batonika, kebaba, pół tubki mleka i jakąś bułkę z biedry. Dość nie dużo chyba.
Tylko jedna kwestia nie daje mi spokoju. Trochę głupio wyszło ze zmianami podczas jazdy. Miks zbiegu okoliczności, mojego niezdecydowania i trasy sprawił, że koledzy mieli mi lekko za złe, że nie dawałem zbyt dużo zmian... I to jest fakt. Dość szczegółowo myślałem nad przebiegiem trasy i rzeczywiście, cholernie dziwnie się działo z tym. Albo po wyjściu na czoło zaczynał się podjazd i się rozsypywaliśmy, albo było skrzyżowanie. Kilka razy doszło do dziwnej sytuacji, gdy jechałem drugi i czekałem na swoją kolej, a chłopaki z tyłu przyspieszali i nas wyprzedzali. Zamiast na zmianie, to znajdywałem się na samym tyle... hmm... Szkoda, że mnie któy wtedy nie opierdzielił to sytuacja była by jasna :P Na szczęście wszystko zostało omówienie, podczas innych tras nic takiego już się nie działo. A jedyne co teraz mi zostaje, to zrehabilitować się w przyszłym roku na podobnej trasie ;)
Gdzieś przed Kościeliskiem
W Zakopanem, widok na góry
Biedronka w stylu górskim i nasze rowery
Zakopane...
Ja
Ochotnica Dolna
chciało się pić strasznie
Przełęcz Ostra. Dziś była tam premia górska poza kategorią :P HC
Ostra
Ja na Ostrej
Pobudka tuż przed 7 rano. Pogoda idealna, choć duże ciepło zwiastowało duży upał. O 7:40 ruszyłem z pod domu na rekordowo długą trasę. Muszę przyznać, że czułem spore podekscytowanie. W Brzesku zameldowałem się tuż przed godziną 8, a już po chwili podjechał Szymek. Na Grześka poczekaliśmy sobie 20 minut, ale w końcu ruszyliśmy. Na początek obraliśmy kurs na Nowy Wiśnicz, gdzie czekał na nas czwarty śmiałek wyprawy - Kazimierz. Do Wiśnicza dotarliśmy sprawnie i już w komplecie ruszyliśmy przed siebie. Tempo mocne - cały czas trzymaliśmy 30km/h, mimo sporej liczby hopek. Kierunek nadzorował Kazek, który najlepiej zna te tereny. Po kilkunastu kilometrach wyprawa zaczęła się na poważnie - wjechałem w nieznane dla mnie tereny. Na przodzie jechał Grzesiek z Kazkiem, my z Szymkiem jakoś lekko z tyłu.
W Szczyrzycach pierwszy spory podjazd i pierwszy piękny widok na górze. Nie było jednak czasu na zdjęcie, bo dwójka z przodu cały czas podawała dobre tempo. Nastąpiły zjazdy i pierwsza większa miejscowość na trasie: Kasina Wielka. Nie zatrzymaliśmy się jednak bo i po co :) Od Kasiny trasa prawie bezustannie prowadziła lekko pod górę. Grzesiek i Kazek lekko nam zniknęli, więc jechałem z Szymkiem. Dość szybko dotarliśmy do Mszany Dolnej, która powitała nas sznurem stojących samochodów. Na wylotówce dołączyliśmy do czekających liderów i w komplecie pojechaliśmy w kierunku Rabki Zdrój. Tu raczej jazda bez historii: ot średnio przyjemna krajówka.
W Rabce nic ciekawego, oprócz babki, która chciała mnie rozjechać :) Poza tym typowe miasteczko, miejscami ładnie, miejscami ponuro. Planowo ominęliśmy 'siódemkę' i pojechaliśmy w kierunku Czarnego Dunajca. Przed Rabą Wyżną pykło pierwsze sto kilometrów. Całkiem ciekawie mieć 100km i nie być nawet w połowie drogi :) Chwilę potem robimy pierwszą tego dnia przerwę. 110km i średnia lekko ponad 28km/h. W małym sklepiku kupiliśmy sobie trochę brakującego picia i jedzenia i ruszyliśmy dalej. Po minieciu większego podjazdu całkiem blisko ukazały się Tatry. Niestety widoczność była kiepska, ale mimo to super widok. Minęliśmy Czarny Dunajec i byliśmy na ostatniej prostej do Zakopanego. Prostej tyle, że ciągle pod górę. I z każdym kilometrem coraz bardziej pod górę. Dopiero w Kościelisku osiągnęliśmy szczyt podjazdu i można było polecieć na dół do "zimowej stolicy Polski". Choć polecieć to lekkie nadużycie. Ruch samochodowy i pieszy był tak duży, że prędkości rozwinąć się nie bardzo dało.
W centrum miasta chwilowa narada i pojechaliśmy pozwiedzać kilka rzeczy: przejechaliśmy obok Wielkiej Krokwi. Następnie zatrzymaliśmy się w Zakopiańskiej Biedronce :D Po zakupach kilkanaście minut odpoczynku i szybka przeprawa na Krupówki. Tutaj chwila na ławeczce, kilka zdjęć i ... czas wracać :D
Sprawnie przedostaliśmy na wylotówkę do Nowego Targu i krajową 47'ką pojechaliśmy lekko w dół. Z naprzeciwka sznur samochodów, ale w przeciwnym kierunku droga prawie tylko dla nas. Mimo dziur, tempo ponad 40km/h. Minęliśmy Poronin, Biały Dunajec, a w Szaflarach skręciliśmy w prawo na mniej ruchliwą i znacznie przyjemniejszą drogę. Ową drogą - skrótem dotarliśmy do Ostrowska za Nowym Targiem i drogi wojewódzkiej 969. Znów jednak z ruchliwej trasy skorzystaliśmy tylko przez kilka minut i skręciliśmy na Knurów i Przełęcz Knurowską. Ponad 5km podjazdu, bardzo fajnego bo nachylenie przez cały czas było takie samo. Można było wejść w rytm.
Po dotarciu na szczyt, krótka przerwa i wielokilometrowy łagodny zjazd do Ochotnicy. Tam kolejna tego dnia przerwa na sklep. Wylecialiśmy gdzieś za Tylmanową znów na DW969, ale znów jechaliśmy nią bardzo krótko. Kazek zaproponował zmianę planów i pojechanie przez Limanową. Oznaczało to dodanie dużego pozdjazdu, ale jak szaleć to szaleć, więc w Kamienicy skręciliśmy w kierunku Przełęczy Ostrej. Znalazłem w kieszonce żela, szybko go wsunąłem i jakoś poszło. Najważniejsze to znaleźć swój rytm, nie patrzeć na innych, tylko jechać po swojemu. Na szczycie przerwa, dowiedziałem się, że Rafał Majka wygrał etap TdF :) Zjazd do Limanowej po torze wyścigowym, super winkle :D
W Limanowej wstąpiliśmy tradycyjnie na Kebaba, a ja liczyłem w myślach kilometry i zastanawiałem się czy pęknie ich 300. Wszystko wskazywało na to, że tak. :) Po dłuższej przerwie ruszyliśmy dalej, trasa zrobiła dość płaska co dla mnie oznaczało kłopoty. Bo oto Grzesiek wyszedł na zmianę podał ponad 45km/h. Na takie coś nic nie mogłem poradzić i zostałem w tyle. Kontakt z resztą złapałem w Łososinie Dolnej. Zdecydowaliśmy, że trzeba znaleźć sklep i wypić Pepsi bo każdy opadał powoli z sił. Zapodałem sobie kaloryczną bombę: Pepsi, pół czekolady i banan i dało to fajnego kopa. Na tyle fajnego, że w końcu dałem długą zmianę aż za Czchów.
W Złotej zostałem już tylko z Grześkiem, Szymek pojechałem do siebie inną drogą. Wtoczyliśmy się na górę i niewiele szybciej zjechaliśmy w dół do Łoniowej. Zmęczenie spore, ale swojskie tereny i bliskość celu dodały sił. Dość sprawnie przejechaliśmy Porąbkę, na Woli Grzesiek zjechał do domu i mi zostało ostatnie 6km. Na liczniku już w Porąbce wybiło 300 więc te ostatnie kilometry przejechałem z przyjemnością.
Ostatecznie zakończyło się na 312,4km przejechanych w 10 godzin i 52 minuty. Oprócz tego po drodze trzeba było pokonać 3,3km w pionie. Pogoda dopisała. Nie wiało, nie padało. Może było trochę za ciepło ale to w końcu lato.
Podczas drogi wypiłem 5,5l różnych napojów, zjazdłem 2 żele, banana, batonika, kebaba, pół tubki mleka i jakąś bułkę z biedry. Dość nie dużo chyba.
Tylko jedna kwestia nie daje mi spokoju. Trochę głupio wyszło ze zmianami podczas jazdy. Miks zbiegu okoliczności, mojego niezdecydowania i trasy sprawił, że koledzy mieli mi lekko za złe, że nie dawałem zbyt dużo zmian... I to jest fakt. Dość szczegółowo myślałem nad przebiegiem trasy i rzeczywiście, cholernie dziwnie się działo z tym. Albo po wyjściu na czoło zaczynał się podjazd i się rozsypywaliśmy, albo było skrzyżowanie. Kilka razy doszło do dziwnej sytuacji, gdy jechałem drugi i czekałem na swoją kolej, a chłopaki z tyłu przyspieszali i nas wyprzedzali. Zamiast na zmianie, to znajdywałem się na samym tyle... hmm... Szkoda, że mnie któy wtedy nie opierdzielił to sytuacja była by jasna :P Na szczęście wszystko zostało omówienie, podczas innych tras nic takiego już się nie działo. A jedyne co teraz mi zostaje, to zrehabilitować się w przyszłym roku na podobnej trasie ;)
Gdzieś przed Kościeliskiem
W Zakopanem, widok na góry
Biedronka w stylu górskim i nasze rowery
Zakopane...
Ja
Ochotnica Dolna
chciało się pić strasznie
Przełęcz Ostra. Dziś była tam premia górska poza kategorią :P HC
Ostra
Ja na Ostrej
- DST 312.40km
- Czas 10:52
- VAVG 28.75km/h
- VMAX 69.00km/h
- Temperatura 32.0°C
- Kalorie 8800kcal
- Podjazdy 3300m
- Sprzęt Giant Cadex CFR2
- Aktywność Jazda na rowerze
z domu na Słowację czyli rekord dystansu :)
Ot tak, ustanawiam swój nowy rekord dystansu. A jak bić rekord to porządnie więc poprawiłem go o ponad 70km :) A jak do tego doszło?
Zaczęło się od planów wypadu na Przehybę za Sączem. Fajnie, pomyślałem, spodobał mi się ten podjazd, choć bardzo ciężki, głównie ze względu na swoją długość (13km). Skoro długa trasa to i trzeba było 'bladym świtem' wstać, w tym przypadku o 7:50 ;). Umówiliśmy się w Brzesku o 9, więc 8:40 wyruszyłem, żeby spokojnie dojechać. Piękny dzień mnie powitał, słoneczko, cieplutko. Oczywiście wiedziałem, że zwiastuje to potem upalną mordęgę, ale można rzec - w końcu. Jakoś nie chciało to lato przyjść przez długi czas, toteż nie miałem zamiaru narzekać.
W Brzesku byłem minutę przed 9, Grzesiek już czekał, Szymek oraz nowy kolega z Brzeska prawie natychmiast nadjechali i ruszyliśmy do Lipnicy, spotkać kolegę z Bochni. Typowa dojazdówka, więc cisnęliśmy średnio mocnym tempem główną szosą. Za Gnojnikiem podziękowaliśmy jej i bocznymi drogami i dróżkami dojechaliśmy do Lipnicy Murowanej. Kolega już czekał więc bez ceregieli ruszyliśmy dalej.
Jechało się bardzo przyjemnie, tempo w sam raz i tak to przelatywaliśmy przez kolejne wioski i miejscowości. Różnymi tajnymi bocznymi skrótami dostaliśmy się do Łososiny, gdzie w najlepsze startowały i siadały samoloty. My tymczasem brnęliśmy na przód, znów unikając krajówki, za to dorzucając sobie fajne podjazdy. Tym sposobem nawet nie wiem kiedy wjechaliśmy do Chełmca. Znaczyło to, że jesteśmy już na wysokości N. Sącza. Droga przyjemna bo bardzo szeroka, dość mały ruch.
Zajechaliśmy do Gołkowic, ja myślami byłem już w tamtejszym sklepie u stóp początku podjazdu pod Przehybę, gdy pada pytanie "a może tak zmienimy trasę?..." ha. Chłopaki zaproponowali Krościenko i powrót przez Słowację, na co mi oczy się zaświeciły ;] Taka okazja, to musowo zmieniamy trasę. Tak więc pojechaliśmy dalej, na Krościenko nad Dunajcem, zatrzymując się po drodze w sklepie. Kupiłem sobie upragnione Pepsi, które cholernie smakuje w takich sytuacjach :)
Trasa zrobiła się bardzo malownicza, piękne dość spore, zalesione pagórki otaczały wijącą się razem z Dunajcem drogę - poezja. Minęliśmy Tylmanową i zawitaliśmy do Krościenka, które dość szybko minęliśmy na rzecz Szczawnicy :) Tam drugi raz sklep i odpoczynek. Po odsapnięciu pełna na przód na Słowację, przydała się przerwa bo od razu spory podjazd do Lesnicy. Na szczycie kolejna przerwa, podziwianie widoków, piękny widok na Tatry i ... ciemną chmurą, która na dodatek wydawała niepokojące dźwięki ;)
Zjechaliśmy na dół i skręciliśmy jak to było mówione w lewo na Starą Lubovnę. Coś jednak pokręciło się koledze z Brzeska i skręcił w prawo... Gdy nasze czekanie nie przyniosło skutku, zaczęliśmy dzwonić. Połączenie było tragczine i jedyne co ustaliliśmy to to, że kolega jest cały i jedzie.... gdzieś, napewno nie tam gdzie miał jechać bo staliśmy i czekaliśmy dobre 20 minut. Nie wiadomo było co robić, bo nagle kolega odjechał w jednym z dwóch możliwych kierunków na dobre 20-30 minut. Na szczęście wiedzieliśmy, że kolega to dystansowiec, takie jazdy to dla niego nie nowość, więc jedyne co mogliśmy zrobić to pojechać dalej, co jakiś czas bezskutecznie próbując ustalić telefonicznie, gdzie kolega jest. Dziwna sytuacja, bardzo dziwna, ale bywają jak widać i takie. Pojechaliśmy więc, trochę zadziwieni tym co zaszło. Chmury coraz groźniejsze zaczęły się zbierać, zerwał się wiatr, ogólnie nie dobrze.
Jechało się jednak dobrze. W owej Starej Lubovni (to się odmienia jakoś w ogóle??) skręciliśmy na Polskę i na długi 5 kilometrowy podjazd. Z naszej lewej ładna panorama górek i niestety piękny widok lejącego deszczu, zbliżającego się nieuchronnie. Do tego efektowne błyskawice dopełniały groteskowego widoku. Deszcz dopadł nas na początku zjazdu, wyczucie czasu doskonałe... Na zjeździe straciłem bidon, który wyleciał i na dodatek wpadł mi pod tylne koło. Wszystko przy koło 60km/h, z początku myślałem, że mi opona wybuchła :P Bidon został, bo zaczynało coraz bardziej lać, a zanim bym się zatrzymał i targał pod górę to by minęła kupa czasu. Zresztą sam bidon się rozleciał więc odpuściłem. Zjechaliśmy już mokrzy, ale na granicy wyszło słońce.
Piwniczna-Zdrój tam właśnie wjechaliśmy, i tam nadzialiśmy się na okropny odcinek bruku. Odcinek nie długi na szczęście. Dojechaliśmy do Nowego Sącza, gdzie złapało nas totalne oberwanie chmury. Katastrofa. Zero widoczności, woda wszędzie, zero hamulców, do tego centrum miasta, światła, skrzyżowania i auta. Szybko schowaliśmy się pod dach, ale wody hektolitry. Polało dobre 25 minut, kilka razy walnęło też dość blisko. Po deszczu jakaś kompletna tragedia z jazdą. Zimno. Zimno jak w zimie, a nawet gorzej ;) Nie kontrolowane zgrzytanie zębów to jeden z objawów ;P Szybko na szczęście wpadliśmy do lokalu z kebabami bo cały dzień na batonach i bananach to się nie da. Po zjedzeniu, pierwsze km ciężko masakrycznie, zimno straszliwie. Dopiero po dobrych 10 minutach jako tako się rozgrzałem.
Na światłach przy wylocie na Brzesko niespodzianka. Z prawej strony zajeżdża zgubiony na Słowacji kolega :D Do Brzeska jechaliśmy najprostszą możliwą trasą, czyli krajówką. Na przemian przechodził deszcz i słońce, ale było już ciepło po dobrym rozgrzaniu się. Tempo dobre, choć ponad 200km w nogach. Szybko minęliśmy Łososinę, Czchów i już po chwili 'codzienność' czyli Lewniowa. Do Brzeska kilka km znów główną, bardzo mocna zmiana Grześka i wjazd do centrum. Na koniec przez Jadowniki do Sterkowca z Grześkiem, i do domu już sam. Dumny wjazd na 'kreskę' i koniec ;)
No wyszło trochę inaczej niż miało być. Ale jakże niesamowicie :) Masa nowych terenów, jakiś kosmiczny dla mnie dystans, tylko pogoda zawaliła ale tak to bywa.
Co mnie zdziwiło mało jadłem w trasie. Tak to się prezentuje:
1 banan
2 batoniki musli
0,5 tubki mleka
1 kebab
1 żel
Napoje trochę więcej:
1,5L izotoniku
1L wody smakowej
3x puszka pepsi + po powrocie od razu kolejna.
Oby więcej takich wypraw!
Zaczęło się od planów wypadu na Przehybę za Sączem. Fajnie, pomyślałem, spodobał mi się ten podjazd, choć bardzo ciężki, głównie ze względu na swoją długość (13km). Skoro długa trasa to i trzeba było 'bladym świtem' wstać, w tym przypadku o 7:50 ;). Umówiliśmy się w Brzesku o 9, więc 8:40 wyruszyłem, żeby spokojnie dojechać. Piękny dzień mnie powitał, słoneczko, cieplutko. Oczywiście wiedziałem, że zwiastuje to potem upalną mordęgę, ale można rzec - w końcu. Jakoś nie chciało to lato przyjść przez długi czas, toteż nie miałem zamiaru narzekać.
W Brzesku byłem minutę przed 9, Grzesiek już czekał, Szymek oraz nowy kolega z Brzeska prawie natychmiast nadjechali i ruszyliśmy do Lipnicy, spotkać kolegę z Bochni. Typowa dojazdówka, więc cisnęliśmy średnio mocnym tempem główną szosą. Za Gnojnikiem podziękowaliśmy jej i bocznymi drogami i dróżkami dojechaliśmy do Lipnicy Murowanej. Kolega już czekał więc bez ceregieli ruszyliśmy dalej.
Jechało się bardzo przyjemnie, tempo w sam raz i tak to przelatywaliśmy przez kolejne wioski i miejscowości. Różnymi tajnymi bocznymi skrótami dostaliśmy się do Łososiny, gdzie w najlepsze startowały i siadały samoloty. My tymczasem brnęliśmy na przód, znów unikając krajówki, za to dorzucając sobie fajne podjazdy. Tym sposobem nawet nie wiem kiedy wjechaliśmy do Chełmca. Znaczyło to, że jesteśmy już na wysokości N. Sącza. Droga przyjemna bo bardzo szeroka, dość mały ruch.
Zajechaliśmy do Gołkowic, ja myślami byłem już w tamtejszym sklepie u stóp początku podjazdu pod Przehybę, gdy pada pytanie "a może tak zmienimy trasę?..." ha. Chłopaki zaproponowali Krościenko i powrót przez Słowację, na co mi oczy się zaświeciły ;] Taka okazja, to musowo zmieniamy trasę. Tak więc pojechaliśmy dalej, na Krościenko nad Dunajcem, zatrzymując się po drodze w sklepie. Kupiłem sobie upragnione Pepsi, które cholernie smakuje w takich sytuacjach :)
Trasa zrobiła się bardzo malownicza, piękne dość spore, zalesione pagórki otaczały wijącą się razem z Dunajcem drogę - poezja. Minęliśmy Tylmanową i zawitaliśmy do Krościenka, które dość szybko minęliśmy na rzecz Szczawnicy :) Tam drugi raz sklep i odpoczynek. Po odsapnięciu pełna na przód na Słowację, przydała się przerwa bo od razu spory podjazd do Lesnicy. Na szczycie kolejna przerwa, podziwianie widoków, piękny widok na Tatry i ... ciemną chmurą, która na dodatek wydawała niepokojące dźwięki ;)
Zjechaliśmy na dół i skręciliśmy jak to było mówione w lewo na Starą Lubovnę. Coś jednak pokręciło się koledze z Brzeska i skręcił w prawo... Gdy nasze czekanie nie przyniosło skutku, zaczęliśmy dzwonić. Połączenie było tragczine i jedyne co ustaliliśmy to to, że kolega jest cały i jedzie.... gdzieś, napewno nie tam gdzie miał jechać bo staliśmy i czekaliśmy dobre 20 minut. Nie wiadomo było co robić, bo nagle kolega odjechał w jednym z dwóch możliwych kierunków na dobre 20-30 minut. Na szczęście wiedzieliśmy, że kolega to dystansowiec, takie jazdy to dla niego nie nowość, więc jedyne co mogliśmy zrobić to pojechać dalej, co jakiś czas bezskutecznie próbując ustalić telefonicznie, gdzie kolega jest. Dziwna sytuacja, bardzo dziwna, ale bywają jak widać i takie. Pojechaliśmy więc, trochę zadziwieni tym co zaszło. Chmury coraz groźniejsze zaczęły się zbierać, zerwał się wiatr, ogólnie nie dobrze.
Jechało się jednak dobrze. W owej Starej Lubovni (to się odmienia jakoś w ogóle??) skręciliśmy na Polskę i na długi 5 kilometrowy podjazd. Z naszej lewej ładna panorama górek i niestety piękny widok lejącego deszczu, zbliżającego się nieuchronnie. Do tego efektowne błyskawice dopełniały groteskowego widoku. Deszcz dopadł nas na początku zjazdu, wyczucie czasu doskonałe... Na zjeździe straciłem bidon, który wyleciał i na dodatek wpadł mi pod tylne koło. Wszystko przy koło 60km/h, z początku myślałem, że mi opona wybuchła :P Bidon został, bo zaczynało coraz bardziej lać, a zanim bym się zatrzymał i targał pod górę to by minęła kupa czasu. Zresztą sam bidon się rozleciał więc odpuściłem. Zjechaliśmy już mokrzy, ale na granicy wyszło słońce.
Piwniczna-Zdrój tam właśnie wjechaliśmy, i tam nadzialiśmy się na okropny odcinek bruku. Odcinek nie długi na szczęście. Dojechaliśmy do Nowego Sącza, gdzie złapało nas totalne oberwanie chmury. Katastrofa. Zero widoczności, woda wszędzie, zero hamulców, do tego centrum miasta, światła, skrzyżowania i auta. Szybko schowaliśmy się pod dach, ale wody hektolitry. Polało dobre 25 minut, kilka razy walnęło też dość blisko. Po deszczu jakaś kompletna tragedia z jazdą. Zimno. Zimno jak w zimie, a nawet gorzej ;) Nie kontrolowane zgrzytanie zębów to jeden z objawów ;P Szybko na szczęście wpadliśmy do lokalu z kebabami bo cały dzień na batonach i bananach to się nie da. Po zjedzeniu, pierwsze km ciężko masakrycznie, zimno straszliwie. Dopiero po dobrych 10 minutach jako tako się rozgrzałem.
Na światłach przy wylocie na Brzesko niespodzianka. Z prawej strony zajeżdża zgubiony na Słowacji kolega :D Do Brzeska jechaliśmy najprostszą możliwą trasą, czyli krajówką. Na przemian przechodził deszcz i słońce, ale było już ciepło po dobrym rozgrzaniu się. Tempo dobre, choć ponad 200km w nogach. Szybko minęliśmy Łososinę, Czchów i już po chwili 'codzienność' czyli Lewniowa. Do Brzeska kilka km znów główną, bardzo mocna zmiana Grześka i wjazd do centrum. Na koniec przez Jadowniki do Sterkowca z Grześkiem, i do domu już sam. Dumny wjazd na 'kreskę' i koniec ;)
No wyszło trochę inaczej niż miało być. Ale jakże niesamowicie :) Masa nowych terenów, jakiś kosmiczny dla mnie dystans, tylko pogoda zawaliła ale tak to bywa.
Co mnie zdziwiło mało jadłem w trasie. Tak to się prezentuje:
1 banan
2 batoniki musli
0,5 tubki mleka
1 kebab
1 żel
Napoje trochę więcej:
1,5L izotoniku
1L wody smakowej
3x puszka pepsi + po powrocie od razu kolejna.
Oby więcej takich wypraw!
- DST 263.20km
- Czas 09:20
- VAVG 28.20km/h
- VMAX 75.00km/h
- Temperatura 30.0°C
- HRmax 187 ( 92%)
- HRavg 147 ( 72%)
- Podjazdy 3050m
- Sprzęt Giant Cadex CFR2
- Aktywność Jazda na rowerze