Informacje

  • Wszystkie kilometry: 56790.11 km
  • Km w terenie: 26.50 km (0.05%)
  • Czas na rowerze: 78d 16h 57m
  • Prędkość średnia: 26.68 km/h
  • Suma w górę: 463798 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy piotrkol.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Czwartek, 23 czerwca 2016 Kategoria >1000m, >100km, >200km, Szosa, top

138. Słowacja w upale

Zapraszam na relację z dość fajnego czwartkowego wyjazdu...



Dzień zaczynam o godzinie 3:58. Budzik poprzedniego dnia ustawiony na 4, jednak jak to często bywa organizm sam potrafi sobie sprawić pobudkę o zadanej porze. Na polu już dość jasno, a wscohdni horyzont wyraźnie pomarańczowy co zwiastuje rychły wschód słońca. Wykonuje szybkie przygotowania, ubieram się i o godzinie 4:18 jestem przed domem. Czas start.



Od razu nachodzi mnie refleksja, że warto wstawać o tej porze na rower. Jest przyjemnie chłodno i niezwykle spokojnie. Jak się potem okazuje przez dobre kilkadziesiąt minut mijam może za 2-3 samochody na drogach. Na przydrożnych polach wiszą poranne mgły co razem z porannym oświetleniem tworzy iście bajkowy klimat. Uwielbiam to. 



Jak niemal zawsze przy długich trasach początek jest bardzo podobny: kieruje się na południe w kierunku tak dobrze znanej Porąbki. Ogólny plan dnia mam w głowie choć widnieje w nim jeszcze kilka niewiadomych, które decyduje się rozwiązywać podczas jazdy zgodnie z odczuciami. Z rana nie ma wiatru co okazuje się dość zdradliwe w dalszej fazie jazdy. 



Wjeżdżam na moment na krajową 94kę, która przed piątą rano jest niemal pusta. Szybko jednak skręcam na Dębno i znów jadę lokalnymi drogami jak przez większość dnia. Temperatura spada do 15 stopni ale jest bardziej niż wystarczająca do komfortowej jazdy. W Łoniowej pojawia się pierwszy podjazd dnia. Synchronizuje się on doskonale ze wschodem słońca, który w pełnej krasie podziwiam z pnącej się leniwie do góry drogi. 



Nie narzucam zbyt mocnego tempa na podjazdach, nie jest to mądre na całodziennej trasie. Styl jazdy przypomina bardziej wyścigowe grupetto - spokojne tempo na podjazdach i trochę żwawsze na zjazdach i płaskim. Bo spokój spokojem, ale jednak jakieś prędkości dobrze jest utrzymywać. 



Niestety przejrzystość powietrza jest dzisiejszego dnia fatalna, nie widać gór, nie widać nawet bliższych pagórków. W lecie to jednak norma i byłem na to przygotowany. Spokojnie pokonuje więc znaną na pamięć pierwszą część trasy, kierując się w kierunku Lipnicy Murowanej. 



W międzyczasie słońce osiąga już sporą wysokość i zaczyna powoli przygrzewać, zwiastun upalnego dnia. Na to też jestem przygotowany więc nie jest to dla mnie problem. Nadchodzi tymczasem pierwsza większa trudność dnia - podjazd pod przełęcz Widomą. Leniwy kilkukilometrowy odcinek z małym nachyleniem męczy, a ostatnie kilkaset metrów z kilkunastoma procentami nachylenia kończy dzieło. Nie zatrzymuje się jednak na górze ale od razu rozpoczynam ciężki zjazd do Limanowej. 



W Limanowej ruch dość konkretny, w końcu jest poranek dnia roboczego. Przebijam się przez centrum w miarę sprawnie choć kilka aut z tablicami KLI próbuje mnie zdjąć z drogi i skręcam na oddaloną o 20 kilometrów Kamienicę. A pomiędzy mną, a nią 10 kilometru podjazdu pod przełęcz Ostrą. Podjazd ciągnie się dziś bardzo długo. Zauważam, że w ramach przygotowań do corocznych rajdów samochodowych naprawiono nawierzchnię oraz pomalowano "tarki" na zakrętach. 



Na szczycie tym razem robię krótką przerwę i zjadam batonika na śniadanie. Rozważam też dość poważnie skrócenie trasy i powrót domu. Czuje się jakoś słabo i jazda nie jest dla mnie wielką przyjemnością. Postanawiam jednak zjechać do Kamienicy i tam decydować dalej. Jak się okazuje jest to dobry pomysł bo 10 kilometrów zjazdu wraca mi ochotę na jazdę. Skręcam na Łącko i znów lekko w dół dokładam kolejne 5 kilometrów. 



Zaczyna się średnio przyjemny etap drogi wojewódzkiej ale na szczęście ruch jest naprawdę niewielki i można w miarę komfortowo jechać. W międzyczasie zatrzymuje się na stacji paliw i kupuje pierwsze tego dnia Pepsi, Tymbarka i Prince Polo, czyli taki standardowy zestaw. Po chwili przerwy ruszam w kierunku Krościenka nad Dunajcem. Zaczynają się pojawiać bardzo fajne widoki pobliskich pagórków i wijącej się wśród nic rzeki Dunajec. Bardzo lubię tego typu scenerię. W Krościenku się nie zatrzymuje ale od razu skręcam w prawo na Nowy Targ. 



Czeka mnie teraz kilka hopek i podjazdów. W trakcie jednego z nich mijam osiedle Romów, którzy dziś zajęci są na szczęście jakimiś wykopami w rzece biegnącej przez środek ich osiedla. Nie zwracają więc na mnie zbyt wielkiej uwagi. Zauważam za to, że na wjeździe stoi niezmiennie od kilku lat ten samo wózek dziecięcy, który traktowany jest już chyba jako jakiś pomnik albo znak...



Chwilę potem skręcam w lewo na Czorsztyn. I znów droga jest tylko moja i mogę podziwiać w spokoju zamglone widoki, których nie widać :) Jest to lekko deprymujące ale nic na to nie mogę poradzić więc jadę dalej. Zjeżdżam do Sromowców i tutaj następuje kulminacyjny moment dnia - zmieniam zupełnie dalszy przebieg trasy. Oryginalnie miałem zjechać do Niedzicy i udać się na przełęcz Knurowską z której wróciłbym bym do domu znów przez Limanową. Zmieniam jednak plan i skręcam zamiast tego w lewo w Pieniny. 



Tu jeszcze nie byłem więc znów odczuwam to fajne uczucie jazdy po zupełnie nieznanej drodze. Docieram do końca drogi w Sromowcach Niżnych. Przede mną na wyciągnięcie ręki znajdują się Trzy Korony, prezentujące się niezwykle pięknie. Po kilku minutach przerwy na fotki udaje się na kładkę przez Dunajec, która jednocześnie stanowi granicę państwa. Po jej przekroczeniu znajduje się już na Słowacji w Czerwonym Klasztorze. 







Plan jest taki, że przez Słowację jadę aż do miejscowości Stara Lubovna. Mam więc okazję zrobić lekko ponad 40 kilometrów po szosach Słowackich. Nie jest to mój pierwszy raz ale spory kawałek drogi jest dla mnie nowy. Krajobraz zmienia się powoli, z typowo "pieninskiego" na łagodne porośnięte trawą pagórki. W dalszym ciągu jest bardzo spokojnie, okazjonalnie przejeżdża jakiś samochód, a w polach pracuję tylko nieliczni ludzie. 



Od Lubowli zaczyna się długi 5 kilometrowy podjazd w kierunku przejścia granicznego w Piwnicznej. Jadę bardzo powoli i walczę już trochę ze samym sobą - upał daje się we znaki konkretnie. Zjazd witam jak wybawienie chociaż panują tam takie dziury, że koncentracja musi być 100% co też męczy. Niestety wpadam w jedną z tych dziur, nie przesadzę jeśli powiem, że jest to najwięsza dziura w jaką kiedykolwiek wpadłem na rowerze. Huk jest tak wielki, że aż się boję. W myślach widzę już popękane szprychy, dziurawe opony i kto wie co jeszcze. Na szczęście mam kupę szczęścia i nie zauważam żadnego defektu co jest nieprawdopodobne. Od tego momentu nie pozwalam rowerowi się już zbytnio rozpędzić na tym zjeździe... 



Wjeżdżam do Polski i od razu zjeżdżam na stację. Kolejna Pepsi, kolejne napełnienie bidonów i szybki KitKat doprowadzają mnie jako tako do prządku. Lecę teraz wzdłuż Popradu do Starego Sącza. Droga raczej nudna, na szczęście ruch dość mały i tylko w mieście średni. Przez Sącz przedostaje się kombinacją różnych dziwnych ścieżek rowerowych i wylatuje koło znanego mi Statoila, który ostatnio kilka razy odwiedzałem jadąc z Przehyby. Wpadam więc i dziś ale tylko po Pepsi i lecę dalej. 



Postanawiam nie jechać na Chomranice bo dziś bym tej serii podjazdów po prostu nie przejechał. Po głowie chodzi pojechać do domu krajówką bo najbardziej płasko ale ogromny ruch na wylotówce z Sącza i patologia kierowców od razu wybija mi ten pomysł z głowy. Zamiast tego wybieram wariant trzeci - pośredni - czyli jazda przez Gródek nad Dunajcem. Oznacza to kilka podjazdów ale nie tak sztywnych jak te w rejonach Chomranic. 



Raz jeszcze wpadam do sklepu, wypijam pierwszy raz na rowerze energetyka, pakuje zimną fantę pod koszulkę i jadę wspinać się do Kurowa. Wolno bo wolno ale jakoś idzie, nie ma tu na szczęście dużych nachyleń. Potem seria zjazdów aż do poziomu jeziora i w końcu wjeżdżam do Gródka. Tutaj zatrzymuje się przy samym jeziorze na trochę dłuższą przerwę. Ściągam kask i buty, aby odpocząć i pozwalam sobie na kilka minut siedzenia nad wodą. 



Trzeba jednak ruszać bo do domu jeszcze trochę więc oblewam się wodą i jadę. Obliczam, że czeka mnie jeszcze podjazd w Posadowej i Gwoźdzcu z tych większych więc nie jest źle. Podjeżdżam więc Posadową i tu przydarza mi się dość śmieszna historyjka, którą muszę opowiedzieć. Trafiam bowiem na "mistrza rowera"

Wiecie jak jest: na nogach od 4 nad ranem, ponad 200 kilometrów na liczniku po pagórkowatej trasie. Jest ciężko. Wtaczam się na szczyt, a w tym samym momencie z bocznej drogi wjeżdża koleś na mtb. Plecaczek, strój i te sprawy pełna profeska. Macham ręką, mówię cześć i jadę dalej. Po zjeździe następuje wypłaszczenie w Paleśnicy i nagle znikąd ziuuuuuuuuuu - koleś na mtb przelatuje obok mnie. Od razu widzę o co chodzi ale postanawiam dać mu odjechać, niech się cieszy :) Nie ma jednak łatwo bo akurat przytrafia się mini hopka na której ów ktoś ma spore problemy żeby te 35km/h utrzymać. Jedzie strasznie twardo i buja się strasznie na boki. Mimowolnie, niemal przestając kręcić zbliżam się do niego na 50 metrów, on rzuca krótkie spojrzenie i daje do pieca próbując mi uciec. Jadę więc spokojnie za nim. Teraz jest już płasko i widok jak dla mnie z boku musiałbym doprawdy niezły - z przodu koleś na mtb spina się jak nie wiem co żeby utrzymać prędkość, ugiętę ręce, buja nim po całej drodze, ledwo oddycha. Kawałek za nim ja - koleś na szosie, górny chwyt, wysoka spokojna, rytmiczna kadencja - ot odpoczynek po płaskim. Cały czas mam w głowie puścić gościa, niech się cieszy i jedzie ale nie chcę też zwalniać bo niby dlaczego. Jedziemy więc tak w odległości 70-100 metrów przez kilka następnych kilometrów. On co kilka sekund rzuca szybkie spojrzenia za siebie, ale niestety ja tam cały czas jestem. W Zakliczynie on już ledwo żyje, zbliżam się na 30 metrów i powzwalam mu wjechać na rondo jako pierwszy ;) Ostatnie co widzę to jak stacza się ostatkiem sił pod sklep ;P Macham mu i dziękuje za jazdę i kontynuuje dalej..



Fajni są Ci ludzie czasem. Widzą kolarza i nie potrafią odpuścić, muszą za wszelką cenę pokazać kto tu rządzi. Od razu widziałem o co chodzi jak mnie minął bez najmniejszego spojrzenia na mnie. Niestety nie urwał mnie choć starałem się mu w tym pomóc :) Przynajmniej zrobił sobie naprawdę solidny interwał hehe :) Poprawiło mi to humor mocno.



Teraz byłem już blisko domu. Pozostał tylko podjazd w Gwoźdzcu, który spokojnym tempem udało się zaliczyć. Na koniec w Porąbce ostatnia Pepsi dnia (szósta). W kieszeni zostało mi 6 groszy także budżet na styk :) No i z Porąbki już bez przygód dojechałem do domu kończąc ten długi, ciężki ale naprawdę pozytywny dzień. 

Wykręcam nieoczekiwanie naprawdę fajną trasę i trzeci najdłuższy dystans (401, 312, 267). Przewyższeń ponad 3000m więc jest ok. Bardzo wysoka jak na warunki średnia - 26,3 mimo, że od Lubowli ponad 120 kilometrów pod północny wiatr. Nie było łatwo. Ale satysfakcja jest większa dzięki temu. 

Jedzenie podczas jazdy:

1x Kitkat
1x Prince Polo
2x żel sis 60g
1x batonik zbożowy

6x Puszek (5 pepsi + 1 fanta) = 2l
2x bidony izot>2x tymbark = 1l
1x woda truskawkowa = 0,5l

Razem 4,5l napojów

  • DST 267.50km
  • Czas 10:09
  • VAVG 26.35km/h
  • VMAX 66.00km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Podjazdy 3013m
  • Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Dzięki wszystkim ;)
piotrkol
- 22:13 sobota, 25 czerwca 2016 | linkuj
szacun w takie temperatury :D
labudu
- 16:17 sobota, 25 czerwca 2016 | linkuj
Piękne fotki, fajna trasa.
daniel3ttt
- 21:36 piątek, 24 czerwca 2016 | linkuj
Gratulacje miło sie ogląda i czyta . POZDRO
Roadrunner1984
- 17:44 piątek, 24 czerwca 2016 | linkuj
Podziel wycieczkę na 6 bo leżałeś to wiesz zaraz cię zamordują chociaż ta banda hipokrytów to rzuca się tylko jak jest wysoka liczba to może ci darują. ;) A ogólnie to graty. Gość - 11:02 piątek, 24 czerwca 2016 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa ylisz
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl