z domu na Słowację czyli rekord dystansu :)
Ot tak, ustanawiam swój nowy rekord dystansu. A jak bić rekord to porządnie więc poprawiłem go o ponad 70km :) A jak do tego doszło?
Zaczęło się od planów wypadu na Przehybę za Sączem. Fajnie, pomyślałem, spodobał mi się ten podjazd, choć bardzo ciężki, głównie ze względu na swoją długość (13km). Skoro długa trasa to i trzeba było 'bladym świtem' wstać, w tym przypadku o 7:50 ;). Umówiliśmy się w Brzesku o 9, więc 8:40 wyruszyłem, żeby spokojnie dojechać. Piękny dzień mnie powitał, słoneczko, cieplutko. Oczywiście wiedziałem, że zwiastuje to potem upalną mordęgę, ale można rzec - w końcu. Jakoś nie chciało to lato przyjść przez długi czas, toteż nie miałem zamiaru narzekać.
W Brzesku byłem minutę przed 9, Grzesiek już czekał, Szymek oraz nowy kolega z Brzeska prawie natychmiast nadjechali i ruszyliśmy do Lipnicy, spotkać kolegę z Bochni. Typowa dojazdówka, więc cisnęliśmy średnio mocnym tempem główną szosą. Za Gnojnikiem podziękowaliśmy jej i bocznymi drogami i dróżkami dojechaliśmy do Lipnicy Murowanej. Kolega już czekał więc bez ceregieli ruszyliśmy dalej.
Jechało się bardzo przyjemnie, tempo w sam raz i tak to przelatywaliśmy przez kolejne wioski i miejscowości. Różnymi tajnymi bocznymi skrótami dostaliśmy się do Łososiny, gdzie w najlepsze startowały i siadały samoloty. My tymczasem brnęliśmy na przód, znów unikając krajówki, za to dorzucając sobie fajne podjazdy. Tym sposobem nawet nie wiem kiedy wjechaliśmy do Chełmca. Znaczyło to, że jesteśmy już na wysokości N. Sącza. Droga przyjemna bo bardzo szeroka, dość mały ruch.
Zajechaliśmy do Gołkowic, ja myślami byłem już w tamtejszym sklepie u stóp początku podjazdu pod Przehybę, gdy pada pytanie "a może tak zmienimy trasę?..." ha. Chłopaki zaproponowali Krościenko i powrót przez Słowację, na co mi oczy się zaświeciły ;] Taka okazja, to musowo zmieniamy trasę. Tak więc pojechaliśmy dalej, na Krościenko nad Dunajcem, zatrzymując się po drodze w sklepie. Kupiłem sobie upragnione Pepsi, które cholernie smakuje w takich sytuacjach :)
Trasa zrobiła się bardzo malownicza, piękne dość spore, zalesione pagórki otaczały wijącą się razem z Dunajcem drogę - poezja. Minęliśmy Tylmanową i zawitaliśmy do Krościenka, które dość szybko minęliśmy na rzecz Szczawnicy :) Tam drugi raz sklep i odpoczynek. Po odsapnięciu pełna na przód na Słowację, przydała się przerwa bo od razu spory podjazd do Lesnicy. Na szczycie kolejna przerwa, podziwianie widoków, piękny widok na Tatry i ... ciemną chmurą, która na dodatek wydawała niepokojące dźwięki ;)
Zjechaliśmy na dół i skręciliśmy jak to było mówione w lewo na Starą Lubovnę. Coś jednak pokręciło się koledze z Brzeska i skręcił w prawo... Gdy nasze czekanie nie przyniosło skutku, zaczęliśmy dzwonić. Połączenie było tragczine i jedyne co ustaliliśmy to to, że kolega jest cały i jedzie.... gdzieś, napewno nie tam gdzie miał jechać bo staliśmy i czekaliśmy dobre 20 minut. Nie wiadomo było co robić, bo nagle kolega odjechał w jednym z dwóch możliwych kierunków na dobre 20-30 minut. Na szczęście wiedzieliśmy, że kolega to dystansowiec, takie jazdy to dla niego nie nowość, więc jedyne co mogliśmy zrobić to pojechać dalej, co jakiś czas bezskutecznie próbując ustalić telefonicznie, gdzie kolega jest. Dziwna sytuacja, bardzo dziwna, ale bywają jak widać i takie. Pojechaliśmy więc, trochę zadziwieni tym co zaszło. Chmury coraz groźniejsze zaczęły się zbierać, zerwał się wiatr, ogólnie nie dobrze.
Jechało się jednak dobrze. W owej Starej Lubovni (to się odmienia jakoś w ogóle??) skręciliśmy na Polskę i na długi 5 kilometrowy podjazd. Z naszej lewej ładna panorama górek i niestety piękny widok lejącego deszczu, zbliżającego się nieuchronnie. Do tego efektowne błyskawice dopełniały groteskowego widoku. Deszcz dopadł nas na początku zjazdu, wyczucie czasu doskonałe... Na zjeździe straciłem bidon, który wyleciał i na dodatek wpadł mi pod tylne koło. Wszystko przy koło 60km/h, z początku myślałem, że mi opona wybuchła :P Bidon został, bo zaczynało coraz bardziej lać, a zanim bym się zatrzymał i targał pod górę to by minęła kupa czasu. Zresztą sam bidon się rozleciał więc odpuściłem. Zjechaliśmy już mokrzy, ale na granicy wyszło słońce.
Piwniczna-Zdrój tam właśnie wjechaliśmy, i tam nadzialiśmy się na okropny odcinek bruku. Odcinek nie długi na szczęście. Dojechaliśmy do Nowego Sącza, gdzie złapało nas totalne oberwanie chmury. Katastrofa. Zero widoczności, woda wszędzie, zero hamulców, do tego centrum miasta, światła, skrzyżowania i auta. Szybko schowaliśmy się pod dach, ale wody hektolitry. Polało dobre 25 minut, kilka razy walnęło też dość blisko. Po deszczu jakaś kompletna tragedia z jazdą. Zimno. Zimno jak w zimie, a nawet gorzej ;) Nie kontrolowane zgrzytanie zębów to jeden z objawów ;P Szybko na szczęście wpadliśmy do lokalu z kebabami bo cały dzień na batonach i bananach to się nie da. Po zjedzeniu, pierwsze km ciężko masakrycznie, zimno straszliwie. Dopiero po dobrych 10 minutach jako tako się rozgrzałem.
Na światłach przy wylocie na Brzesko niespodzianka. Z prawej strony zajeżdża zgubiony na Słowacji kolega :D Do Brzeska jechaliśmy najprostszą możliwą trasą, czyli krajówką. Na przemian przechodził deszcz i słońce, ale było już ciepło po dobrym rozgrzaniu się. Tempo dobre, choć ponad 200km w nogach. Szybko minęliśmy Łososinę, Czchów i już po chwili 'codzienność' czyli Lewniowa. Do Brzeska kilka km znów główną, bardzo mocna zmiana Grześka i wjazd do centrum. Na koniec przez Jadowniki do Sterkowca z Grześkiem, i do domu już sam. Dumny wjazd na 'kreskę' i koniec ;)
No wyszło trochę inaczej niż miało być. Ale jakże niesamowicie :) Masa nowych terenów, jakiś kosmiczny dla mnie dystans, tylko pogoda zawaliła ale tak to bywa.
Co mnie zdziwiło mało jadłem w trasie. Tak to się prezentuje:
1 banan
2 batoniki musli
0,5 tubki mleka
1 kebab
1 żel
Napoje trochę więcej:
1,5L izotoniku
1L wody smakowej
3x puszka pepsi + po powrocie od razu kolejna.
Oby więcej takich wypraw!
Zaczęło się od planów wypadu na Przehybę za Sączem. Fajnie, pomyślałem, spodobał mi się ten podjazd, choć bardzo ciężki, głównie ze względu na swoją długość (13km). Skoro długa trasa to i trzeba było 'bladym świtem' wstać, w tym przypadku o 7:50 ;). Umówiliśmy się w Brzesku o 9, więc 8:40 wyruszyłem, żeby spokojnie dojechać. Piękny dzień mnie powitał, słoneczko, cieplutko. Oczywiście wiedziałem, że zwiastuje to potem upalną mordęgę, ale można rzec - w końcu. Jakoś nie chciało to lato przyjść przez długi czas, toteż nie miałem zamiaru narzekać.
W Brzesku byłem minutę przed 9, Grzesiek już czekał, Szymek oraz nowy kolega z Brzeska prawie natychmiast nadjechali i ruszyliśmy do Lipnicy, spotkać kolegę z Bochni. Typowa dojazdówka, więc cisnęliśmy średnio mocnym tempem główną szosą. Za Gnojnikiem podziękowaliśmy jej i bocznymi drogami i dróżkami dojechaliśmy do Lipnicy Murowanej. Kolega już czekał więc bez ceregieli ruszyliśmy dalej.
Jechało się bardzo przyjemnie, tempo w sam raz i tak to przelatywaliśmy przez kolejne wioski i miejscowości. Różnymi tajnymi bocznymi skrótami dostaliśmy się do Łososiny, gdzie w najlepsze startowały i siadały samoloty. My tymczasem brnęliśmy na przód, znów unikając krajówki, za to dorzucając sobie fajne podjazdy. Tym sposobem nawet nie wiem kiedy wjechaliśmy do Chełmca. Znaczyło to, że jesteśmy już na wysokości N. Sącza. Droga przyjemna bo bardzo szeroka, dość mały ruch.
Zajechaliśmy do Gołkowic, ja myślami byłem już w tamtejszym sklepie u stóp początku podjazdu pod Przehybę, gdy pada pytanie "a może tak zmienimy trasę?..." ha. Chłopaki zaproponowali Krościenko i powrót przez Słowację, na co mi oczy się zaświeciły ;] Taka okazja, to musowo zmieniamy trasę. Tak więc pojechaliśmy dalej, na Krościenko nad Dunajcem, zatrzymując się po drodze w sklepie. Kupiłem sobie upragnione Pepsi, które cholernie smakuje w takich sytuacjach :)
Trasa zrobiła się bardzo malownicza, piękne dość spore, zalesione pagórki otaczały wijącą się razem z Dunajcem drogę - poezja. Minęliśmy Tylmanową i zawitaliśmy do Krościenka, które dość szybko minęliśmy na rzecz Szczawnicy :) Tam drugi raz sklep i odpoczynek. Po odsapnięciu pełna na przód na Słowację, przydała się przerwa bo od razu spory podjazd do Lesnicy. Na szczycie kolejna przerwa, podziwianie widoków, piękny widok na Tatry i ... ciemną chmurą, która na dodatek wydawała niepokojące dźwięki ;)
Zjechaliśmy na dół i skręciliśmy jak to było mówione w lewo na Starą Lubovnę. Coś jednak pokręciło się koledze z Brzeska i skręcił w prawo... Gdy nasze czekanie nie przyniosło skutku, zaczęliśmy dzwonić. Połączenie było tragczine i jedyne co ustaliliśmy to to, że kolega jest cały i jedzie.... gdzieś, napewno nie tam gdzie miał jechać bo staliśmy i czekaliśmy dobre 20 minut. Nie wiadomo było co robić, bo nagle kolega odjechał w jednym z dwóch możliwych kierunków na dobre 20-30 minut. Na szczęście wiedzieliśmy, że kolega to dystansowiec, takie jazdy to dla niego nie nowość, więc jedyne co mogliśmy zrobić to pojechać dalej, co jakiś czas bezskutecznie próbując ustalić telefonicznie, gdzie kolega jest. Dziwna sytuacja, bardzo dziwna, ale bywają jak widać i takie. Pojechaliśmy więc, trochę zadziwieni tym co zaszło. Chmury coraz groźniejsze zaczęły się zbierać, zerwał się wiatr, ogólnie nie dobrze.
Jechało się jednak dobrze. W owej Starej Lubovni (to się odmienia jakoś w ogóle??) skręciliśmy na Polskę i na długi 5 kilometrowy podjazd. Z naszej lewej ładna panorama górek i niestety piękny widok lejącego deszczu, zbliżającego się nieuchronnie. Do tego efektowne błyskawice dopełniały groteskowego widoku. Deszcz dopadł nas na początku zjazdu, wyczucie czasu doskonałe... Na zjeździe straciłem bidon, który wyleciał i na dodatek wpadł mi pod tylne koło. Wszystko przy koło 60km/h, z początku myślałem, że mi opona wybuchła :P Bidon został, bo zaczynało coraz bardziej lać, a zanim bym się zatrzymał i targał pod górę to by minęła kupa czasu. Zresztą sam bidon się rozleciał więc odpuściłem. Zjechaliśmy już mokrzy, ale na granicy wyszło słońce.
Piwniczna-Zdrój tam właśnie wjechaliśmy, i tam nadzialiśmy się na okropny odcinek bruku. Odcinek nie długi na szczęście. Dojechaliśmy do Nowego Sącza, gdzie złapało nas totalne oberwanie chmury. Katastrofa. Zero widoczności, woda wszędzie, zero hamulców, do tego centrum miasta, światła, skrzyżowania i auta. Szybko schowaliśmy się pod dach, ale wody hektolitry. Polało dobre 25 minut, kilka razy walnęło też dość blisko. Po deszczu jakaś kompletna tragedia z jazdą. Zimno. Zimno jak w zimie, a nawet gorzej ;) Nie kontrolowane zgrzytanie zębów to jeden z objawów ;P Szybko na szczęście wpadliśmy do lokalu z kebabami bo cały dzień na batonach i bananach to się nie da. Po zjedzeniu, pierwsze km ciężko masakrycznie, zimno straszliwie. Dopiero po dobrych 10 minutach jako tako się rozgrzałem.
Na światłach przy wylocie na Brzesko niespodzianka. Z prawej strony zajeżdża zgubiony na Słowacji kolega :D Do Brzeska jechaliśmy najprostszą możliwą trasą, czyli krajówką. Na przemian przechodził deszcz i słońce, ale było już ciepło po dobrym rozgrzaniu się. Tempo dobre, choć ponad 200km w nogach. Szybko minęliśmy Łososinę, Czchów i już po chwili 'codzienność' czyli Lewniowa. Do Brzeska kilka km znów główną, bardzo mocna zmiana Grześka i wjazd do centrum. Na koniec przez Jadowniki do Sterkowca z Grześkiem, i do domu już sam. Dumny wjazd na 'kreskę' i koniec ;)
No wyszło trochę inaczej niż miało być. Ale jakże niesamowicie :) Masa nowych terenów, jakiś kosmiczny dla mnie dystans, tylko pogoda zawaliła ale tak to bywa.
Co mnie zdziwiło mało jadłem w trasie. Tak to się prezentuje:
1 banan
2 batoniki musli
0,5 tubki mleka
1 kebab
1 żel
Napoje trochę więcej:
1,5L izotoniku
1L wody smakowej
3x puszka pepsi + po powrocie od razu kolejna.
Oby więcej takich wypraw!
- DST 263.20km
- Czas 09:20
- VAVG 28.20km/h
- VMAX 75.00km/h
- Temperatura 30.0°C
- HRmax 187 ( 92%)
- HRavg 147 ( 72%)
- Podjazdy 3050m
- Sprzęt Giant Cadex CFR2
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Komentuj