Wpisy archiwalne w kategorii
Szosa
Dystans całkowity: | 52767.71 km (w terenie 1.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1776:24 |
Średnia prędkość: | 26.90 km/h |
Maksymalna prędkość: | 90.40 km/h |
Suma podjazdów: | 435198 m |
Maks. tętno maksymalne: | 206 (101 %) |
Maks. tętno średnie: | 194 (95 %) |
Suma kalorii: | 134635 kcal |
Liczba aktywności: | 1013 |
Średnio na aktywność: | 52.09 km i 2h 03m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 28 czerwca 2016
Kategoria Szosa
142. Przerwa od lata
Krótka przerwa od lata - raczej chłodnawo i mocne zachmurzenie. Pojechałem oczywiście mimo to :) Zrobiona codzienna trasa i 2 podjazdy: Bocheniec oraz Godów. Na koniec odbiłem koma na prostej w Bielczy ;)
- DST 41.90km
- Czas 01:31
- VAVG 27.63km/h
- VMAX 77.00km/h
- Podjazdy 477m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 czerwca 2016
Kategoria Szosa
141. Rundka Cadexem
Pojechałem Cadexem w klapkach zobaczyć dlaczego zamknięta autostrada. Niestety z powodu tragicznego wypadku. Nonstop coś się na A4 dzieje :/
- DST 12.80km
- Czas 00:31
- VAVG 24.77km/h
- VMAX 42.00km/h
- Podjazdy 36m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 czerwca 2016
Kategoria Szosa
140. Pętla Biesiadki
Straszyli burzami więc ruszyłem bez zbędnego obijania się. Zrobiłem pętle przez Biesiadki. Na początek przejazd przez Brzesko, które było niemal zupełnie puste, aż przyjemnie się leciało przez centrum środkiem drogi :) Potem bokami też spokój wielki. Bez szarżowania. W Porąbce przerwa na Pepsi podczas której obserwowałem zbliżającą się chmurę burzową. Owe burze szalały już w rejonach Dobczyc więc wiedziałem, że mam jeszcze trochę czasu. Końcówka w towarzystwie owej chmury. Niestety burzy i deszczu nie było i dalej jest gorąco i sucho.
- DST 42.40km
- Czas 01:41
- VAVG 25.19km/h
- VMAX 59.00km/h
- Podjazdy 355m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 czerwca 2016
Kategoria Szosa
139. Upał wygrał
Gorące powietrze z nad Afryki dało popalić. Wyjechałem jak było 34 stopnie w cieniu głównie z ciekawości ;) Jeden bidon z piciem, drugi z samą wodą do schładzania się. Krótka trasa na Godów i z powrotem. Bardzo ciężko się jechało.
- DST 36.50km
- Czas 01:30
- VAVG 24.33km/h
- VMAX 77.00km/h
- Podjazdy 355m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
138. Słowacja w upale
Zapraszam na relację z dość fajnego czwartkowego wyjazdu...
Dzień zaczynam o godzinie 3:58. Budzik poprzedniego dnia ustawiony na 4, jednak jak to często bywa organizm sam potrafi sobie sprawić pobudkę o zadanej porze. Na polu już dość jasno, a wscohdni horyzont wyraźnie pomarańczowy co zwiastuje rychły wschód słońca. Wykonuje szybkie przygotowania, ubieram się i o godzinie 4:18 jestem przed domem. Czas start.
Od razu nachodzi mnie refleksja, że warto wstawać o tej porze na rower. Jest przyjemnie chłodno i niezwykle spokojnie. Jak się potem okazuje przez dobre kilkadziesiąt minut mijam może za 2-3 samochody na drogach. Na przydrożnych polach wiszą poranne mgły co razem z porannym oświetleniem tworzy iście bajkowy klimat. Uwielbiam to.
Jak niemal zawsze przy długich trasach początek jest bardzo podobny: kieruje się na południe w kierunku tak dobrze znanej Porąbki. Ogólny plan dnia mam w głowie choć widnieje w nim jeszcze kilka niewiadomych, które decyduje się rozwiązywać podczas jazdy zgodnie z odczuciami. Z rana nie ma wiatru co okazuje się dość zdradliwe w dalszej fazie jazdy.
Wjeżdżam na moment na krajową 94kę, która przed piątą rano jest niemal pusta. Szybko jednak skręcam na Dębno i znów jadę lokalnymi drogami jak przez większość dnia. Temperatura spada do 15 stopni ale jest bardziej niż wystarczająca do komfortowej jazdy. W Łoniowej pojawia się pierwszy podjazd dnia. Synchronizuje się on doskonale ze wschodem słońca, który w pełnej krasie podziwiam z pnącej się leniwie do góry drogi.
Nie narzucam zbyt mocnego tempa na podjazdach, nie jest to mądre na całodziennej trasie. Styl jazdy przypomina bardziej wyścigowe grupetto - spokojne tempo na podjazdach i trochę żwawsze na zjazdach i płaskim. Bo spokój spokojem, ale jednak jakieś prędkości dobrze jest utrzymywać.
Niestety przejrzystość powietrza jest dzisiejszego dnia fatalna, nie widać gór, nie widać nawet bliższych pagórków. W lecie to jednak norma i byłem na to przygotowany. Spokojnie pokonuje więc znaną na pamięć pierwszą część trasy, kierując się w kierunku Lipnicy Murowanej.
W międzyczasie słońce osiąga już sporą wysokość i zaczyna powoli przygrzewać, zwiastun upalnego dnia. Na to też jestem przygotowany więc nie jest to dla mnie problem. Nadchodzi tymczasem pierwsza większa trudność dnia - podjazd pod przełęcz Widomą. Leniwy kilkukilometrowy odcinek z małym nachyleniem męczy, a ostatnie kilkaset metrów z kilkunastoma procentami nachylenia kończy dzieło. Nie zatrzymuje się jednak na górze ale od razu rozpoczynam ciężki zjazd do Limanowej.
W Limanowej ruch dość konkretny, w końcu jest poranek dnia roboczego. Przebijam się przez centrum w miarę sprawnie choć kilka aut z tablicami KLI próbuje mnie zdjąć z drogi i skręcam na oddaloną o 20 kilometrów Kamienicę. A pomiędzy mną, a nią 10 kilometru podjazdu pod przełęcz Ostrą. Podjazd ciągnie się dziś bardzo długo. Zauważam, że w ramach przygotowań do corocznych rajdów samochodowych naprawiono nawierzchnię oraz pomalowano "tarki" na zakrętach.
Na szczycie tym razem robię krótką przerwę i zjadam batonika na śniadanie. Rozważam też dość poważnie skrócenie trasy i powrót domu. Czuje się jakoś słabo i jazda nie jest dla mnie wielką przyjemnością. Postanawiam jednak zjechać do Kamienicy i tam decydować dalej. Jak się okazuje jest to dobry pomysł bo 10 kilometrów zjazdu wraca mi ochotę na jazdę. Skręcam na Łącko i znów lekko w dół dokładam kolejne 5 kilometrów.
Zaczyna się średnio przyjemny etap drogi wojewódzkiej ale na szczęście ruch jest naprawdę niewielki i można w miarę komfortowo jechać. W międzyczasie zatrzymuje się na stacji paliw i kupuje pierwsze tego dnia Pepsi, Tymbarka i Prince Polo, czyli taki standardowy zestaw. Po chwili przerwy ruszam w kierunku Krościenka nad Dunajcem. Zaczynają się pojawiać bardzo fajne widoki pobliskich pagórków i wijącej się wśród nic rzeki Dunajec. Bardzo lubię tego typu scenerię. W Krościenku się nie zatrzymuje ale od razu skręcam w prawo na Nowy Targ.
Czeka mnie teraz kilka hopek i podjazdów. W trakcie jednego z nich mijam osiedle Romów, którzy dziś zajęci są na szczęście jakimiś wykopami w rzece biegnącej przez środek ich osiedla. Nie zwracają więc na mnie zbyt wielkiej uwagi. Zauważam za to, że na wjeździe stoi niezmiennie od kilku lat ten samo wózek dziecięcy, który traktowany jest już chyba jako jakiś pomnik albo znak...
Chwilę potem skręcam w lewo na Czorsztyn. I znów droga jest tylko moja i mogę podziwiać w spokoju zamglone widoki, których nie widać :) Jest to lekko deprymujące ale nic na to nie mogę poradzić więc jadę dalej. Zjeżdżam do Sromowców i tutaj następuje kulminacyjny moment dnia - zmieniam zupełnie dalszy przebieg trasy. Oryginalnie miałem zjechać do Niedzicy i udać się na przełęcz Knurowską z której wróciłbym bym do domu znów przez Limanową. Zmieniam jednak plan i skręcam zamiast tego w lewo w Pieniny.
Tu jeszcze nie byłem więc znów odczuwam to fajne uczucie jazdy po zupełnie nieznanej drodze. Docieram do końca drogi w Sromowcach Niżnych. Przede mną na wyciągnięcie ręki znajdują się Trzy Korony, prezentujące się niezwykle pięknie. Po kilku minutach przerwy na fotki udaje się na kładkę przez Dunajec, która jednocześnie stanowi granicę państwa. Po jej przekroczeniu znajduje się już na Słowacji w Czerwonym Klasztorze.
Plan jest taki, że przez Słowację jadę aż do miejscowości Stara Lubovna. Mam więc okazję zrobić lekko ponad 40 kilometrów po szosach Słowackich. Nie jest to mój pierwszy raz ale spory kawałek drogi jest dla mnie nowy. Krajobraz zmienia się powoli, z typowo "pieninskiego" na łagodne porośnięte trawą pagórki. W dalszym ciągu jest bardzo spokojnie, okazjonalnie przejeżdża jakiś samochód, a w polach pracuję tylko nieliczni ludzie.
Od Lubowli zaczyna się długi 5 kilometrowy podjazd w kierunku przejścia granicznego w Piwnicznej. Jadę bardzo powoli i walczę już trochę ze samym sobą - upał daje się we znaki konkretnie. Zjazd witam jak wybawienie chociaż panują tam takie dziury, że koncentracja musi być 100% co też męczy. Niestety wpadam w jedną z tych dziur, nie przesadzę jeśli powiem, że jest to najwięsza dziura w jaką kiedykolwiek wpadłem na rowerze. Huk jest tak wielki, że aż się boję. W myślach widzę już popękane szprychy, dziurawe opony i kto wie co jeszcze. Na szczęście mam kupę szczęścia i nie zauważam żadnego defektu co jest nieprawdopodobne. Od tego momentu nie pozwalam rowerowi się już zbytnio rozpędzić na tym zjeździe...
Wjeżdżam do Polski i od razu zjeżdżam na stację. Kolejna Pepsi, kolejne napełnienie bidonów i szybki KitKat doprowadzają mnie jako tako do prządku. Lecę teraz wzdłuż Popradu do Starego Sącza. Droga raczej nudna, na szczęście ruch dość mały i tylko w mieście średni. Przez Sącz przedostaje się kombinacją różnych dziwnych ścieżek rowerowych i wylatuje koło znanego mi Statoila, który ostatnio kilka razy odwiedzałem jadąc z Przehyby. Wpadam więc i dziś ale tylko po Pepsi i lecę dalej.
Postanawiam nie jechać na Chomranice bo dziś bym tej serii podjazdów po prostu nie przejechał. Po głowie chodzi pojechać do domu krajówką bo najbardziej płasko ale ogromny ruch na wylotówce z Sącza i patologia kierowców od razu wybija mi ten pomysł z głowy. Zamiast tego wybieram wariant trzeci - pośredni - czyli jazda przez Gródek nad Dunajcem. Oznacza to kilka podjazdów ale nie tak sztywnych jak te w rejonach Chomranic.
Raz jeszcze wpadam do sklepu, wypijam pierwszy raz na rowerze energetyka, pakuje zimną fantę pod koszulkę i jadę wspinać się do Kurowa. Wolno bo wolno ale jakoś idzie, nie ma tu na szczęście dużych nachyleń. Potem seria zjazdów aż do poziomu jeziora i w końcu wjeżdżam do Gródka. Tutaj zatrzymuje się przy samym jeziorze na trochę dłuższą przerwę. Ściągam kask i buty, aby odpocząć i pozwalam sobie na kilka minut siedzenia nad wodą.
Trzeba jednak ruszać bo do domu jeszcze trochę więc oblewam się wodą i jadę. Obliczam, że czeka mnie jeszcze podjazd w Posadowej i Gwoźdzcu z tych większych więc nie jest źle. Podjeżdżam więc Posadową i tu przydarza mi się dość śmieszna historyjka, którą muszę opowiedzieć. Trafiam bowiem na "mistrza rowera"
Wiecie jak jest: na nogach od 4 nad ranem, ponad 200 kilometrów na liczniku po pagórkowatej trasie. Jest ciężko. Wtaczam się na szczyt, a w tym samym momencie z bocznej drogi wjeżdża koleś na mtb. Plecaczek, strój i te sprawy pełna profeska. Macham ręką, mówię cześć i jadę dalej. Po zjeździe następuje wypłaszczenie w Paleśnicy i nagle znikąd ziuuuuuuuuuu - koleś na mtb przelatuje obok mnie. Od razu widzę o co chodzi ale postanawiam dać mu odjechać, niech się cieszy :) Nie ma jednak łatwo bo akurat przytrafia się mini hopka na której ów ktoś ma spore problemy żeby te 35km/h utrzymać. Jedzie strasznie twardo i buja się strasznie na boki. Mimowolnie, niemal przestając kręcić zbliżam się do niego na 50 metrów, on rzuca krótkie spojrzenie i daje do pieca próbując mi uciec. Jadę więc spokojnie za nim. Teraz jest już płasko i widok jak dla mnie z boku musiałbym doprawdy niezły - z przodu koleś na mtb spina się jak nie wiem co żeby utrzymać prędkość, ugiętę ręce, buja nim po całej drodze, ledwo oddycha. Kawałek za nim ja - koleś na szosie, górny chwyt, wysoka spokojna, rytmiczna kadencja - ot odpoczynek po płaskim. Cały czas mam w głowie puścić gościa, niech się cieszy i jedzie ale nie chcę też zwalniać bo niby dlaczego. Jedziemy więc tak w odległości 70-100 metrów przez kilka następnych kilometrów. On co kilka sekund rzuca szybkie spojrzenia za siebie, ale niestety ja tam cały czas jestem. W Zakliczynie on już ledwo żyje, zbliżam się na 30 metrów i powzwalam mu wjechać na rondo jako pierwszy ;) Ostatnie co widzę to jak stacza się ostatkiem sił pod sklep ;P Macham mu i dziękuje za jazdę i kontynuuje dalej..
Fajni są Ci ludzie czasem. Widzą kolarza i nie potrafią odpuścić, muszą za wszelką cenę pokazać kto tu rządzi. Od razu widziałem o co chodzi jak mnie minął bez najmniejszego spojrzenia na mnie. Niestety nie urwał mnie choć starałem się mu w tym pomóc :) Przynajmniej zrobił sobie naprawdę solidny interwał hehe :) Poprawiło mi to humor mocno.
Teraz byłem już blisko domu. Pozostał tylko podjazd w Gwoźdzcu, który spokojnym tempem udało się zaliczyć. Na koniec w Porąbce ostatnia Pepsi dnia (szósta). W kieszeni zostało mi 6 groszy także budżet na styk :) No i z Porąbki już bez przygód dojechałem do domu kończąc ten długi, ciężki ale naprawdę pozytywny dzień.
Wykręcam nieoczekiwanie naprawdę fajną trasę i trzeci najdłuższy dystans (401, 312, 267). Przewyższeń ponad 3000m więc jest ok. Bardzo wysoka jak na warunki średnia - 26,3 mimo, że od Lubowli ponad 120 kilometrów pod północny wiatr. Nie było łatwo. Ale satysfakcja jest większa dzięki temu.
Jedzenie podczas jazdy:
1x Kitkat
1x Prince Polo
2x żel sis 60g
1x batonik zbożowy
6x Puszek (5 pepsi + 1 fanta) = 2l
2x bidony izot>2x tymbark = 1l
1x woda truskawkowa = 0,5l
Razem 4,5l napojów
Dzień zaczynam o godzinie 3:58. Budzik poprzedniego dnia ustawiony na 4, jednak jak to często bywa organizm sam potrafi sobie sprawić pobudkę o zadanej porze. Na polu już dość jasno, a wscohdni horyzont wyraźnie pomarańczowy co zwiastuje rychły wschód słońca. Wykonuje szybkie przygotowania, ubieram się i o godzinie 4:18 jestem przed domem. Czas start.
Od razu nachodzi mnie refleksja, że warto wstawać o tej porze na rower. Jest przyjemnie chłodno i niezwykle spokojnie. Jak się potem okazuje przez dobre kilkadziesiąt minut mijam może za 2-3 samochody na drogach. Na przydrożnych polach wiszą poranne mgły co razem z porannym oświetleniem tworzy iście bajkowy klimat. Uwielbiam to.
Jak niemal zawsze przy długich trasach początek jest bardzo podobny: kieruje się na południe w kierunku tak dobrze znanej Porąbki. Ogólny plan dnia mam w głowie choć widnieje w nim jeszcze kilka niewiadomych, które decyduje się rozwiązywać podczas jazdy zgodnie z odczuciami. Z rana nie ma wiatru co okazuje się dość zdradliwe w dalszej fazie jazdy.
Wjeżdżam na moment na krajową 94kę, która przed piątą rano jest niemal pusta. Szybko jednak skręcam na Dębno i znów jadę lokalnymi drogami jak przez większość dnia. Temperatura spada do 15 stopni ale jest bardziej niż wystarczająca do komfortowej jazdy. W Łoniowej pojawia się pierwszy podjazd dnia. Synchronizuje się on doskonale ze wschodem słońca, który w pełnej krasie podziwiam z pnącej się leniwie do góry drogi.
Nie narzucam zbyt mocnego tempa na podjazdach, nie jest to mądre na całodziennej trasie. Styl jazdy przypomina bardziej wyścigowe grupetto - spokojne tempo na podjazdach i trochę żwawsze na zjazdach i płaskim. Bo spokój spokojem, ale jednak jakieś prędkości dobrze jest utrzymywać.
Niestety przejrzystość powietrza jest dzisiejszego dnia fatalna, nie widać gór, nie widać nawet bliższych pagórków. W lecie to jednak norma i byłem na to przygotowany. Spokojnie pokonuje więc znaną na pamięć pierwszą część trasy, kierując się w kierunku Lipnicy Murowanej.
W międzyczasie słońce osiąga już sporą wysokość i zaczyna powoli przygrzewać, zwiastun upalnego dnia. Na to też jestem przygotowany więc nie jest to dla mnie problem. Nadchodzi tymczasem pierwsza większa trudność dnia - podjazd pod przełęcz Widomą. Leniwy kilkukilometrowy odcinek z małym nachyleniem męczy, a ostatnie kilkaset metrów z kilkunastoma procentami nachylenia kończy dzieło. Nie zatrzymuje się jednak na górze ale od razu rozpoczynam ciężki zjazd do Limanowej.
W Limanowej ruch dość konkretny, w końcu jest poranek dnia roboczego. Przebijam się przez centrum w miarę sprawnie choć kilka aut z tablicami KLI próbuje mnie zdjąć z drogi i skręcam na oddaloną o 20 kilometrów Kamienicę. A pomiędzy mną, a nią 10 kilometru podjazdu pod przełęcz Ostrą. Podjazd ciągnie się dziś bardzo długo. Zauważam, że w ramach przygotowań do corocznych rajdów samochodowych naprawiono nawierzchnię oraz pomalowano "tarki" na zakrętach.
Na szczycie tym razem robię krótką przerwę i zjadam batonika na śniadanie. Rozważam też dość poważnie skrócenie trasy i powrót domu. Czuje się jakoś słabo i jazda nie jest dla mnie wielką przyjemnością. Postanawiam jednak zjechać do Kamienicy i tam decydować dalej. Jak się okazuje jest to dobry pomysł bo 10 kilometrów zjazdu wraca mi ochotę na jazdę. Skręcam na Łącko i znów lekko w dół dokładam kolejne 5 kilometrów.
Zaczyna się średnio przyjemny etap drogi wojewódzkiej ale na szczęście ruch jest naprawdę niewielki i można w miarę komfortowo jechać. W międzyczasie zatrzymuje się na stacji paliw i kupuje pierwsze tego dnia Pepsi, Tymbarka i Prince Polo, czyli taki standardowy zestaw. Po chwili przerwy ruszam w kierunku Krościenka nad Dunajcem. Zaczynają się pojawiać bardzo fajne widoki pobliskich pagórków i wijącej się wśród nic rzeki Dunajec. Bardzo lubię tego typu scenerię. W Krościenku się nie zatrzymuje ale od razu skręcam w prawo na Nowy Targ.
Czeka mnie teraz kilka hopek i podjazdów. W trakcie jednego z nich mijam osiedle Romów, którzy dziś zajęci są na szczęście jakimiś wykopami w rzece biegnącej przez środek ich osiedla. Nie zwracają więc na mnie zbyt wielkiej uwagi. Zauważam za to, że na wjeździe stoi niezmiennie od kilku lat ten samo wózek dziecięcy, który traktowany jest już chyba jako jakiś pomnik albo znak...
Chwilę potem skręcam w lewo na Czorsztyn. I znów droga jest tylko moja i mogę podziwiać w spokoju zamglone widoki, których nie widać :) Jest to lekko deprymujące ale nic na to nie mogę poradzić więc jadę dalej. Zjeżdżam do Sromowców i tutaj następuje kulminacyjny moment dnia - zmieniam zupełnie dalszy przebieg trasy. Oryginalnie miałem zjechać do Niedzicy i udać się na przełęcz Knurowską z której wróciłbym bym do domu znów przez Limanową. Zmieniam jednak plan i skręcam zamiast tego w lewo w Pieniny.
Tu jeszcze nie byłem więc znów odczuwam to fajne uczucie jazdy po zupełnie nieznanej drodze. Docieram do końca drogi w Sromowcach Niżnych. Przede mną na wyciągnięcie ręki znajdują się Trzy Korony, prezentujące się niezwykle pięknie. Po kilku minutach przerwy na fotki udaje się na kładkę przez Dunajec, która jednocześnie stanowi granicę państwa. Po jej przekroczeniu znajduje się już na Słowacji w Czerwonym Klasztorze.
Plan jest taki, że przez Słowację jadę aż do miejscowości Stara Lubovna. Mam więc okazję zrobić lekko ponad 40 kilometrów po szosach Słowackich. Nie jest to mój pierwszy raz ale spory kawałek drogi jest dla mnie nowy. Krajobraz zmienia się powoli, z typowo "pieninskiego" na łagodne porośnięte trawą pagórki. W dalszym ciągu jest bardzo spokojnie, okazjonalnie przejeżdża jakiś samochód, a w polach pracuję tylko nieliczni ludzie.
Od Lubowli zaczyna się długi 5 kilometrowy podjazd w kierunku przejścia granicznego w Piwnicznej. Jadę bardzo powoli i walczę już trochę ze samym sobą - upał daje się we znaki konkretnie. Zjazd witam jak wybawienie chociaż panują tam takie dziury, że koncentracja musi być 100% co też męczy. Niestety wpadam w jedną z tych dziur, nie przesadzę jeśli powiem, że jest to najwięsza dziura w jaką kiedykolwiek wpadłem na rowerze. Huk jest tak wielki, że aż się boję. W myślach widzę już popękane szprychy, dziurawe opony i kto wie co jeszcze. Na szczęście mam kupę szczęścia i nie zauważam żadnego defektu co jest nieprawdopodobne. Od tego momentu nie pozwalam rowerowi się już zbytnio rozpędzić na tym zjeździe...
Wjeżdżam do Polski i od razu zjeżdżam na stację. Kolejna Pepsi, kolejne napełnienie bidonów i szybki KitKat doprowadzają mnie jako tako do prządku. Lecę teraz wzdłuż Popradu do Starego Sącza. Droga raczej nudna, na szczęście ruch dość mały i tylko w mieście średni. Przez Sącz przedostaje się kombinacją różnych dziwnych ścieżek rowerowych i wylatuje koło znanego mi Statoila, który ostatnio kilka razy odwiedzałem jadąc z Przehyby. Wpadam więc i dziś ale tylko po Pepsi i lecę dalej.
Postanawiam nie jechać na Chomranice bo dziś bym tej serii podjazdów po prostu nie przejechał. Po głowie chodzi pojechać do domu krajówką bo najbardziej płasko ale ogromny ruch na wylotówce z Sącza i patologia kierowców od razu wybija mi ten pomysł z głowy. Zamiast tego wybieram wariant trzeci - pośredni - czyli jazda przez Gródek nad Dunajcem. Oznacza to kilka podjazdów ale nie tak sztywnych jak te w rejonach Chomranic.
Raz jeszcze wpadam do sklepu, wypijam pierwszy raz na rowerze energetyka, pakuje zimną fantę pod koszulkę i jadę wspinać się do Kurowa. Wolno bo wolno ale jakoś idzie, nie ma tu na szczęście dużych nachyleń. Potem seria zjazdów aż do poziomu jeziora i w końcu wjeżdżam do Gródka. Tutaj zatrzymuje się przy samym jeziorze na trochę dłuższą przerwę. Ściągam kask i buty, aby odpocząć i pozwalam sobie na kilka minut siedzenia nad wodą.
Trzeba jednak ruszać bo do domu jeszcze trochę więc oblewam się wodą i jadę. Obliczam, że czeka mnie jeszcze podjazd w Posadowej i Gwoźdzcu z tych większych więc nie jest źle. Podjeżdżam więc Posadową i tu przydarza mi się dość śmieszna historyjka, którą muszę opowiedzieć. Trafiam bowiem na "mistrza rowera"
Wiecie jak jest: na nogach od 4 nad ranem, ponad 200 kilometrów na liczniku po pagórkowatej trasie. Jest ciężko. Wtaczam się na szczyt, a w tym samym momencie z bocznej drogi wjeżdża koleś na mtb. Plecaczek, strój i te sprawy pełna profeska. Macham ręką, mówię cześć i jadę dalej. Po zjeździe następuje wypłaszczenie w Paleśnicy i nagle znikąd ziuuuuuuuuuu - koleś na mtb przelatuje obok mnie. Od razu widzę o co chodzi ale postanawiam dać mu odjechać, niech się cieszy :) Nie ma jednak łatwo bo akurat przytrafia się mini hopka na której ów ktoś ma spore problemy żeby te 35km/h utrzymać. Jedzie strasznie twardo i buja się strasznie na boki. Mimowolnie, niemal przestając kręcić zbliżam się do niego na 50 metrów, on rzuca krótkie spojrzenie i daje do pieca próbując mi uciec. Jadę więc spokojnie za nim. Teraz jest już płasko i widok jak dla mnie z boku musiałbym doprawdy niezły - z przodu koleś na mtb spina się jak nie wiem co żeby utrzymać prędkość, ugiętę ręce, buja nim po całej drodze, ledwo oddycha. Kawałek za nim ja - koleś na szosie, górny chwyt, wysoka spokojna, rytmiczna kadencja - ot odpoczynek po płaskim. Cały czas mam w głowie puścić gościa, niech się cieszy i jedzie ale nie chcę też zwalniać bo niby dlaczego. Jedziemy więc tak w odległości 70-100 metrów przez kilka następnych kilometrów. On co kilka sekund rzuca szybkie spojrzenia za siebie, ale niestety ja tam cały czas jestem. W Zakliczynie on już ledwo żyje, zbliżam się na 30 metrów i powzwalam mu wjechać na rondo jako pierwszy ;) Ostatnie co widzę to jak stacza się ostatkiem sił pod sklep ;P Macham mu i dziękuje za jazdę i kontynuuje dalej..
Fajni są Ci ludzie czasem. Widzą kolarza i nie potrafią odpuścić, muszą za wszelką cenę pokazać kto tu rządzi. Od razu widziałem o co chodzi jak mnie minął bez najmniejszego spojrzenia na mnie. Niestety nie urwał mnie choć starałem się mu w tym pomóc :) Przynajmniej zrobił sobie naprawdę solidny interwał hehe :) Poprawiło mi to humor mocno.
Teraz byłem już blisko domu. Pozostał tylko podjazd w Gwoźdzcu, który spokojnym tempem udało się zaliczyć. Na koniec w Porąbce ostatnia Pepsi dnia (szósta). W kieszeni zostało mi 6 groszy także budżet na styk :) No i z Porąbki już bez przygód dojechałem do domu kończąc ten długi, ciężki ale naprawdę pozytywny dzień.
Wykręcam nieoczekiwanie naprawdę fajną trasę i trzeci najdłuższy dystans (401, 312, 267). Przewyższeń ponad 3000m więc jest ok. Bardzo wysoka jak na warunki średnia - 26,3 mimo, że od Lubowli ponad 120 kilometrów pod północny wiatr. Nie było łatwo. Ale satysfakcja jest większa dzięki temu.
Jedzenie podczas jazdy:
1x Kitkat
1x Prince Polo
2x żel sis 60g
1x batonik zbożowy
6x Puszek (5 pepsi + 1 fanta) = 2l
2x bidony izot>2x tymbark = 1l
1x woda truskawkowa = 0,5l
Razem 4,5l napojów
- DST 267.50km
- Czas 10:09
- VAVG 26.35km/h
- VMAX 66.00km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 3013m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 22 czerwca 2016
Kategoria Szosa
137. Wszędzie i nigdzie
Dziwny dzień pod względem szosy. Wyszedłem z zamiarem zrobienia jakiejś szybkiej, płaskiej czasówki bo nie wiało ale okazało się, że jednak wieje dość mocno. Więc zawróciłem ale postanowiłem nie odkręcać lemondki tylko wypróbować jazdę z nią na pagórkowatej trasie. Pojechałem więc do Brzeska, tam ruch dość spory i w efekcie to ja byłem najszybszym pojazdem w centrum. Potem lecę bokiem na Porębę Spytkowską choć tempo było raczej wolne (wiatr). Odbijam na Biesiadki, podjazd baardzo powoli, potem troszkę lepiej po płaskim przez Porąbkę. Dokręciłem te 50 i wróciłem. Trasa do zapomnienia zupełnie - nudna, mało górek, zero widoków.
- DST 55.40km
- Czas 02:05
- VAVG 26.59km/h
- VMAX 69.00km/h
- Podjazdy 462m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
135. Najkrótsza noc roku
Chciałem obejrzeć jak kończy się najkrótsza noc roku, dodatkowo oświetlona pełnią truskawkową. Niestety zachmurzyło się zupełnie przez co spektakl był mierny. Wyjechałem po 2 nad ranem. Jak zawsze o tej porze magia - pusto i spokojnie i inaczej. Pokierowałem się na Godów przez Dębno więc czekał mnie podjazd przez las. W środku nocy jest to naprawdę osobliwe uczucie jechać powolutku pod górę przez ciemny las :) Na szczycie przerwa ale niestety chmury zepsuły wszystko. Mimo to fajnie - ciepło i magicznie.
- DST 26.50km
- Czas 01:09
- VAVG 23.04km/h
- VMAX 40.00km/h
- Podjazdy 300m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 21 czerwca 2016
Kategoria Szosa
136. I pętla, a jak.
Pętla, nie znudzi mi się ona jednak zbyt prędko. Jest idealna na ~2 godzinne jazdy. Zamiast opisywać - pokażę:
- DST 49.40km
- Czas 01:56
- VAVG 25.55km/h
- VMAX 52.00km/h
- Podjazdy 483m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 20 czerwca 2016
Kategoria Szosa
134. Pętla i stadion
Powrót na codzienne tereny - pętla. Zaatakowałem segment na podjeździe Łysa - Jaworsko. Poprawiłem czas ale brakło sekundy do koma. No cóż. Potem leniwie do Porąbki, tam krótka przerwa na stadionie, gdzie spędziłem setki godzin w dzieciństwie. Wspominkowo ;)
- DST 57.60km
- Czas 02:14
- VAVG 25.79km/h
- VMAX 72.00km/h
- Podjazdy 663m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 czerwca 2016
Kategoria Szosa
133. Lubinka
Lekka odmiana - poleciałem serwisówkami w kierunku Wierzchosławic. Początek więc płaski i pod wiatr. Od Zgłobic już początek hopek. Podjechałem pod Lubinkę od Szczepanowic. Na zjeździe przycisnąłem bardzo mocno ale nie ma bata - całego peleotnu zawodowców nie pokonam ;) Kontynuowałem dalej na Zakliczyn, wiatr nawet sprzyjał więc szło. W Gwoźdzcu jeszcze jeden podjazd i potem już płasko do domu. Nawet przyjemnie wyszło.
- DST 77.80km
- Czas 02:45
- VAVG 28.29km/h
- VMAX 73.00km/h
- Podjazdy 600m
- Sprzęt Canyon Ultimate CF SL 9.0
- Aktywność Jazda na rowerze